Żądanie było tak kategoryczne, że Ziemianie nie robili prawie nic innego, tylko grali, grali dniem i nocą — a nawet we śnie.
Wielkie oko było jedyną publicznością, jaką Ziemianie się przejmowali. Autorami najwymyślniejszych spektakli, jakie oglądał Salo, byli ci Ziemianie, którzy żyli w najokrutniejszej samotności. Ich jedyną publicznością było rzekome wielkie oko.
W swych diamentowo twardych posągach Salo starał się zawrzeć choć cząstkę stanu umysłowego tych Ziemian, którzy inscenizowali dla rzekomego wielkiego oka najciekawsze spektakle.
Nie mniej zdumiewające od posągów były tytańskie stokrotki, w które obfitowały okolice Morza Winstona. Kiedy w roku 203117 p.n.e. Salo pojawił się na Tytanie, tytańskie stokrotki były żółtymi gwiaździstymi kwiatuszkami o średnicy zaledwie ćwierci cala.
Salo rozpoczął hodowlę selektywną.
Kiedy na Tytana przybyli Malachi Constant, Beatrycze Rumfoord oraz ich syn Chrono, przeciętna tytańska stokrotka miała łodygę o średnicy czterech stóp, zwieńczoną fioletowym kwiatem z różowymi żyłkami o łącznej masie przekraczającej tonę.
Zakończywszy obserwację nadlatującego statku kosmicznego, którym przybywali Malachi Constant, Beatrycze Rumfoord oraz ich syn Chrono, Salo nadął swe stopy do rozmiarów szwabskiej szmacianki. Zstąpił na szmaragdowa czyste wody Morza Winstona i po ich powierzchni ruszył w kierunku Tadź Mahal Winstona Nilesa Rumfoorda.
Wkroczywszy na otoczony murem dziedziniec pałacu, Salo wypuścił powietrze ze stóp. Powietrze uleciało z sykiem. Syk rozniósł się echem po murach.
Liliowy fotel, przystosowany do wymogów sylwetki Winstona Nilesa Rumfoorda, stał pusty obok basenu.
— Kajtek? — zawołał Salo. Salo posługiwał się najbardziej prywatnym imieniem Rumfoorda, imieniem z czasów dzieciństwa, mimo iż Rumfoord był temu przeciwny. Salo nie posługiwał się tym imieniem, aby drażnić Rumfoorda. Posługiwał się nim, aby udokumentować uczucie przyjaźni, jakim darzył Rumfoorda, aby za każdym razem wystawiać tę przyjaźń na niewielką próbę i móc patrzeć, jak wychodzi z niej bez szwanku.
Salo miał swój powód, aby poddawać przyjaźń Rumfoorda tak szczeniackiemu testowi. Póki nie trafił w System Słoneczny, nigdy nie przeżył przyjaźni i nigdy o czymś podobnym nie słyszał. Była to dla niego frapująca nowość. Musiał się nią nabawić do syta.
— Kajtek? — powtórzył Salo. W powietrzu unosił się niezwykły zapach. Salo zidentyfikował go w przybliżeniu jako zapach ozonu. Nie potrafił wyjaśnić jego źródła.
W popielniczce przy fotelu Rumfoorda tlił się papieros — a więc Rumfoord musiał opuścić fotel bardzo niedawno.
— Kajtek? Kazak? — zawołał Salo. Rumfoord zazwyczaj drzemał w swoim fotelu, Kazak zazwyczaj drzemał obok. Mężczyzna i pies spędzali przy basenie większość czasu, monitując stąd sygnały do swoich innych jestestw, rozproszonych w czasie i przestrzeni. Rumfoord zazwyczaj siedział w fotelu nieruchomo, zagłębiając palce wiotkiej, zwieszonej za oparcie dłoni w kudły Kazaka. Kazak zazwyczaj nerwowo skamlał i podrygiwał przez sen.
Salo popatrzył w głąb wód prostopadłościennego basenu. Na jego dnie, pod ośmiostopową warstwą wody, znajdowały się trzy syreny z Tytana, trzy piękne ludzkie samice, ofiarowane niegdyś lubieżnemu Malachiemu Constantowi.
Były to rzeźby, które Salo wykonał w torfie tytańskim. Spośród milionów posagów dłuta Salo, jedynie te trzy pomalowane zostały w naturalne barwy. Musiały być kolorowe, aby komponować się należycie pośród orientalnego przepychu pałacu Rumfoorda.
— Kajtek? — zawołał znowu Salo.
Na wezwanie odpowiedział Kazak, Pies z Kosmosu. Kazak wynurzył się ze zwieńczonej kopułami i minaretami budowli, która odbijała się w basenie. Kazak na sztywnych łapach wymaszerował spomiędzy ażurowych cieni ośmiokątnej komnaty.
Kazak wyglądał, jakby ktoś go otruł.
Kazak zadrżał, tępo wpatrzony w jakiś punkt tuż obok Salo. Nic tam nie było.
Kazak przystanął, jakby szykował się na straszliwy ból, którym przypłaci kolejny krok.
I nagle zaczął płonąć i skwierczeć w ogniu świętego Elma.
Ognie świętego Elma to luminescencyjne wyładowania elektryczne. Stworzenie dotknięte tą chorobą cierpi nie mniej niż podczas łaskotania piórkiem. Stworzenie wygląda przy tym, jakby się paliło, toteż nie należy się dziwić jego przerażeniu.
Luminescencyjne wyładowania, których źródłem był Kazak, stanowiły wstrząsający widok. I ponownie nasyciły powietrze gęstą wonią ozonu.
Kazak ani drgnął. Dawno już wyczerpał swój zasób zdumienia wobec niecodziennego spektaklu. Znosił płomienie z męczeńską żałością.
Płomień zgasł.
W głównym wejściu pojawił się Rumfoord. On również miał wygląd niedbały i otumaniony. Wstęga dematerializacji, szeroka na jedną stopę, otaczała postać Rumfoorda od stóp do głów. Po jej zewnętrznej stronie, oddzielone jedna od drugiej o szerokość cala, biegły dwie węższe wstęgi.
Rumfoord trzymał ręce wysoko w górze, palce miał rozcapierzone. Z opuszków palców sączyły mu się smugi różowych, fioletowych i seledynowych ogni świętego Elma. We włosach pełgały płowozłote ogniki, tworzące wokół głowy Rumfoorda namiastkę aureoli.
— Spokój — przemówił Rumfoord omdlewającym głosem. Ognie świętego Elma zamarły.
Salo był wstrząśnięty.
— Kajtek — wykrztusił. — Co… Co się dzieje, Kajtek?
— Plamy na Słońcu — odparł Rumfoord. Dowlókł się do liliowego fotela, złożył w nim swą olbrzymią postać i przykrył oczy dłonią bezwładną i białą jak mokra chustka do nosa. Kazak ułożył się obok niego. Kazakiem trzęsły drgawki.
— Ja… Nigdy cię nie widziałem w takim stanie — rzekł Salo.
— Na Słońcu nigdy jeszcze nie było takiej burzy — odpad Rumfoord.
Salo nie dziwił się, że jego infundybułowani chronosynklastycznie przyjaciele ulegają wpływowi plam na Słońcu. Widywał już Rumfoorda i Kazaka chorych z tego powodu — lecz dotychczas najostrzejszym symptomem choroby bywały krótkotrwałe mdłości. Iskrzenie i wstęgi dematerializacji były czymś nowym.
Na oczach Salo, Rumfoord i Kazak stali się na moment dwuwymiarowi, jak postacie wymalowane na falujących sztandarach.
Zaraz jednak przestali falować i znów się zaokrąglili.
— Czy mógłbym coś dla ciebie zrobić, Kajtek? — zapytał Salo.
Rumfoord jęknął.
— Kiedy ludzie przestaną zadawać to potworne pytanie? — powiedział.
— Przepraszam — rzekł Salo. Jego stopy były teraz tak dokładnie opróżnione z powietrza, że stały się wklęsłe — przemieniły się w ssawki. Ssawki cmoktały w zetknięciu z gładkimi płytami dziedzińca.
— Czy naprawdę musisz wydawać te dźwięki? — zirytował się Rumfoord.
Stary Salo miał w tym momencie ochotę umrzeć. Jego przyjaciel Winston Niles Rumfoord po raz pierwszy odezwał się do niego podniesionym głosem. Salo nie mógł tego znieść.
Stary Salo przymknął dwa z trojga swoich oczu. Trzecie oko błądziło po niebie. Jego wzrok przykuły dwa ruchome niebieskie punkciki. Punkcikami były dwa wzlatujące tytańskie błękitki.
Ptasia para trafiła w komin powietrzny.
Żaden z wielkich ptaków nawet nie machnął skrzydłami.
Idealnej harmonii nie zakłócało drgnienie najmniejszego choćby piórka. Życie było wzlatującym snem.
— Kra — odezwał się jeden tytański błękitek dla nawiązania konwersacji.
— Kra — zgodził się drugi.
Ptaki równocześnie złożyły skrzydła i poleciały w dół jak kamienie.
Читать дальше