Harlan Coben - Jedyna Szansa
Здесь есть возможность читать онлайн «Harlan Coben - Jedyna Szansa» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: Триллер, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Jedyna Szansa
- Автор:
- Жанр:
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:5 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 100
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Jedyna Szansa: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Jedyna Szansa»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Jedyna Szansa — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Jedyna Szansa», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
Mężczyzna puścił szyję Rachel. Chciała to wykorzystać i się wydostać, ale był zbyt ciężki. Wyrwał z kieszeni telefon komórkowy i przyłożył do ust. Ochrypłym szeptem powiedział:
– Kończ! Gliny!
Rachel usiłowała zrzucić go z siebie, zrobić coś. Nie zdołała.
Zdążyła tylko zobaczyć, jak napastnik zamierza się do ciosu.
Próbowała się uchylić, ale nie mogła. Otrzymała silne uderzenie pięścią w twarz. Zapadła w ciemność.
Kiedy Marc ją minął, Lydia wyszła zza krzaków, unosząc broń.
Wycelowała w tył jego głowy i położyła palec na spuście. Słowa „Kończ! Gliny!” w słuchawce, którą miała w uchu, przeraziły ją tak, że o mało nie pociągnęła za spust. Jednak zareagowała błyskawicznie. Seidman odchodził alejką. Lydia natychmiast pojęła, co należy zrobić. Bez chwili wahania odrzuciła broń. Jeśli nie znajdą przy niej broni, niczego nie zdołają jej udowodnić. Jeżeli nie będzie miała pistoletu przy sobie, w żaden sposób nie będą mogli powiązać go z jej osobą. Jak większość takiej broni, miał usunięte numery. A ona, oczywiście, nosiła rękawiczki, więc nie będzie odcisków palców. A jednocześnie -jej umysł pracował na najwyższych obrotach – dlaczego nie miałaby zabrać pieniędzy? Była uczciwą obywatelką, która wybrała się na wieczorny spacer po parku. Mogła natknąć się na tę brezentową torbę, no nie? Jeśli złapią ją z pieniędzmi, to cóż, przecież chciała tylko pomóc. Z samego rana z pewnością zaniosłaby tę torbę na policję. Nie ma mowy o żadnym przestępstwie. Zero ryzyka. Z pewnością warto spróbować, zważywszy, że w tej torbie są dwa miliony dolarów. Szybko rozważyła wszystkie za i przeciw. Prosta sprawa, jeśli się chwilę zastanowić. Zabierze pieniądze. Jeśli ją z nimi złapią, to co z tego? W żaden sposób nie zdołają powiązać jej z tą sprawą.
Odrzuciła broń. Pozbyła się telefonu komórkowego. Pewnie, ktoś może go znaleźć. Ten sprzęt i tak nie doprowadzi ich do niej i Heshy'ego. Usłyszała tupot. Marc Seidman, który odszedł już jakieś dziesięć metrów, pobiegł w ciemność. Niech biegnie, żaden problem. Lydia ruszyła w kierunku pieniędzy. Zza zakrętu wyłonił się Heshy. Lydia dołączyła do niego. Nie zatrzymując się, podniosła torbę z okupem. Potem poszli razem alejką i znikli w ciemnościach.
Po omacku szedłem przed siebie. Moje oczy powoli oswajały się z ciemnością, ale potrzebowały jeszcze kilku minut, żeby do niej przywyknąć. Alejka wiodła w dół. Była wybrukowana małymi kamykami. Starałem się nie potknąć. Zrobiło się jeszcze bardziej stromo, pozwoliłem więc nieść się sile bezwładu. Teraz podążałem znacznie szybciej, mimo że nie biegłem. Po prawej dostrzegłem urwisko górujące nad Bronksem. U jego podnóża migotało morze świateł. Usłyszałem płacz.
Przystanąłem. Szloch nie był głośny, ale z całą pewnością wydobył się z ust małego dziecka. Słyszałem szelest gałęzi. I znów szloch. Tym razem nieco dalej. Szelest ucichł, ale teraz usłyszałem miarowy tupot nóg. Ktoś biegł. Uciekał z dzieckiem.
Oddalał się. O nie!
Rzuciłem się w pogoń. Unosząca się nad miastem poświata rozjaśniała mi drogę. Przede mną wyrosło ogrodzenie z siatki. Ta brama zawsze była zamknięta. Kiedy do niej dotarłem, zobaczyłem, że ktoś poprzecinał druty. Przecisnąłem się przez dziurę i znów znalazłem się na brukowanej alejce. Spojrzałem w lewo, w kierunku parku. Nikogo.
Do diabła, co się stało? Próbowałem rozważyć to na zimno. Skup się. W porządku. Dokąd bym pobiegł na miejscu uciekającego? To proste. Skręciłbym w prawo. W labirynt ciemnych i krętych alejek.
Tam bez trudu można ukryć się w krzakach. Tam właśnie bym się skierował, gdybym był porywaczem. Jeszcze przez moment stałem, mając nadzieję, że znów rozlegnie się płacz dziecka. Niestety, wokół panowała cisza. Nagle jednak usłyszałem, jak ktoś mówi „Hej!” z lekkim zdziwieniem w głosie. Nadstawiłem ucha. Ten dźwięk istotnie dobiegał z prawej strony. Znów rzuciłem się przed siebie, wypatrując człowieka we flanelowej koszuli. Nic.
Zbiegałem po zboczu. Potknąłem się i o mało nie upadłem. Z czasów gdy mieszkałem w pobliżu, pamiętałem, że bezdomni często nocowali na bocznych ścieżkach, zbyt stromych dla przypadkowych przechodniów. Robili sobie szałasy z gałęzi. Od czasu do czasu słyszałem szelesty zbyt głośne, żeby mogła to być wiewiórka. Taki bezdomny potrafił wyłonić się jak spod ziemi – długowłosy, brodaty, obdarty i cuchnący. Niedaleko stąd była uliczka, na której męskie dziwki czekały na biznesmenów wysiadających z metra. Kiedyś w spokojne ranki uprawiałem bieg wokół parku. W alejkach często widziałem puste opakowania po prezerwatywach. Biegłem dalej, wypatrując i nasłuchując. Dotarłem do rozwidlenia. Niech to szlag. Ponownie zadałem sobie pytanie: którędy mógł uciec? Nie wiedziałem. Już miałem wybrać prawe odgałęzienie, gdy usłyszałem coś. Szelest w krzakach.
Bez zastanowienia wpadłem w nie. Zobaczyłem dwóch mężczyzn. Jeden miał na sobie garnitur. Drugi, znacznie od niego młodszy, był ubrany w dżinsy i klęczał na ziemi. Starszy gniewnie zaklął. Nie wycofałem się. Słyszałem już ten głos. Przed chwilą. To on zawołał „Hej!”.
– Czy przechodził tędy mężczyzna z małą dziewczynką?
– Wynoś się do cho…
Doskoczyłem do niego i trzasnąłem go w twarz.
– Widziałeś ich?
Był bardziej zaskoczony niż wstrząśnięty. Wskazał na lewo.
– Tamtędy. On niósł dziecko.
Wyskoczyłem z powrotem na dróżkę. W porządku, zgadza się.
Zmierzali z powrotem do parku. Gdyby nadal podążali w tym kierunku, wyszliby w pobliżu miejsca, gdzie zaparkowałem samochód. Znowu zacząłem biec, rytmicznie machając rękami.
Minąłem męskie dziwki siedzące rzędem na murku. Jeden z nich, młodzian w niebieskiej chustce na głowie, ruchem głowy dał mi znak, żebym trzymał się ścieżki. Podziękowałem mu. Wciąż biegłem.
W oddali widziałem latarnie na parkingu. Nagle dostrzegłem mężczyznę we flanelowej koszuli, przemykającego przez krąg światła rzucanego przez latarnię i niosącego Tarę. – Stój! – krzyknąłem. – Niech ktoś go zatrzyma!
Oni jednak już znikli.
Pobiegłem za nimi alejką, wciąż wzywając pomocy. Nikt się nie pojawił ani nie odkrzyknął. Kiedy dotarłem do punktu widokowego, z którego zakochani często podziwiali wschody słońca, znów dostrzegłem faceta we flanelowej koszuli. Przeskoczył przez murek i znikł w zaroślach. Ruszyłem za nim, lecz kiedy minąłem zakręt, usłyszałem czyjś krzyk: – Stój!
Obejrzałem się. To był policjant. W ręku trzymał rewolwer. – On ma moje dziecko!
– Doktorze Seidman?
Znajomy głos dochodził z prawej. Regan. Co do…?
– Słuchajcie, chodźcie ze mną.
– Gdzie pieniądze, doktorze Seidman?
– Nic pan nie rozumie – powiedziałem. – Właśnie przeskoczył przez ten murek.
– Kto?
Pojąłem, do czego to zmierza. Dwaj policjanci wycelowali we mnie rewolwery. Regan spoglądał na mnie i nie ruszał się z miejsca.
Za jego plecami pojawił się Tickner. – Porozmawiajmy o tym, dobrze?
Nie ma mowy. Nie będą strzelać. A nawet jeśli, nic mnie to nie obchodziło. Znów zacząłem biec. Ruszyli za mną. Policjanci byli młodsi i z pewnością w lepszej formie niż ja. Mimo to miałem nad nimi przewagę. Byłem bliski szaleństwa. Przeskoczyłem przez ogrodzenie i potoczyłem się po stromym zboczu. Gliniarze zrobili to samo, ale znacznie wolniej, zachowując ostrożność. – Stój!
– krzyknął ten sam policjant.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Jedyna Szansa»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Jedyna Szansa» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Jedyna Szansa» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.