Grace nigdy w życiu nie widziała tego człowieka. Gapił się na nią jeszcze przez chwilę, zanim przemówił. Jego głos był ledwie głośniejszy od szeptu:
– Pani Lamb. Pokój siedemnaście.
Przez chwilę nie kojarzyła. Stała, nie mogąc się ruszyć. Nie dlatego, że nie dosłyszała, wcale nie, lecz jego słowa były tak wyrwane z kontekstu, tak niezwykłe w ustach obcego człowieka, że jej mózg nie był w stanie przeniknąć ich znaczenia.
Przynajmniej w pierwszej chwili. Przez sekundę lub dwie.
Potem nagle zrozumiała…
„Pani Lamb. Pokój numer siedemnaście…”.
Pani Lamb to nauczycielka Emmy. Pokój numer siedemnaście to jej klasa.
Mężczyzna już oddalał się przejściem.
– Hej, ty! – krzyknęła Grace. – Zaczekaj!
Mężczyzna skręcił za róg. Grace ruszyła za nim. Usiłowała przyspieszyć kroku, ale to przeklęte utykanie nie pozwoliło jej na to. Dotarła do końca przejścia i znalazła się pod tylną ścianą przy stoisku drobiarskim. Rozejrzała się na prawo i lewo.
Ani śladu tego człowieka.
I co teraz?
„Pani Lamb. Pokój numer siedemnaście…”.
Poszła w prawo, zaglądając do kolejnych przejść. Wsunęła rękę do torebki i wyjęła komórkę.
Uspokój się, powiedziała sobie. Zadzwoń do szkoły.
Próbowała przyspieszyć kroku, ale noga ciążyła jej jak ołowiana sztaba. Im bardziej się starała, tym bardziej utykała. Kiedy spróbowała biec, wyglądała pewnie jak Quasimodo wspinający się na dzwonnicę. Oczywiście to nieważne jak wyglądała. Jedynym problemem było to, że nie poruszała się dostatecznie szybko.
„Pani Lamb. Pokój numer siedemnaście…”.
Jeśli zrobił coś mojemu dziecku, jeżeli choćby krzywo na nią popatrzył…
Grace dotarła do ostatniego przejścia, gdzie stały chłodziarki z mlekiem i jajami, znajdujące się najdalej od kas, żeby obudzić w klientach chęć kupowania. Zawróciła i poszła w kierunku kas, mając nadzieję, że go tam znajdzie. Idąc, naciskała przyciski aparatu, co nie było łatwe, szukając w książce telefonicznej numeru szkoły.
Nie znalazła.
Niech to szlag. Grace założyłaby się, że inne matki, dobre matki, te z wyniosłymi uśmiechami i gotowymi materiałami na zajęcia pozalekcyjne, miały numer telefonu szkoły wpisany do pamięci komórek.
„Pani Lamb. Pokój numer siedemnaście…”.
Spróbuj wywołać informację, głupia. Wybierz czterysta jedenaście.
Nacisnęła klawisze i przycisk połączenia. Kiedy dotarła do końca przejścia, popatrzyła na rząd kas.
Ani śladu mężczyzny.
W aparacie grobowy głos Jamesa Earla Jonesa oznajmił:
– Verizon czterysta jedenaście.
Gong. Potem głos kobiecy:
– Rozmówcy anglojęzyczni proszeni są o pozostanie na linii. Para Espaniola, por favor numero dos.
I w tym momencie, słuchając hiszpańskiego tekstu, Grace znów zobaczyła tego człowieka.
Teraz był już na zewnątrz. Widziała go przez szybę. Wciąż miał na sobie czapkę i czarny bezrękawnik. Maszerował niespiesznie, zbyt wolno, pogwizdując i miarowo kołysząc ramionami. Już miała znów rzucić się w pościg, gdy nagle coś – to coś, co trzymał w ręce – zmroziło jej krew w żyłach.
To niemożliwe.
I tym razem nie skojarzyła od razu. Ten obraz, sygnał przesłany przez oko do mózgu, nie chciał się zarejestrować, powodując jakieś zwarcie obwodów. To też nie trwało długo.
Zaledwie sekundę czy dwie.
Ręka Grace, ta, w której trzymała telefon, opadła bezwładnie. Mężczyzna szedł dalej. Strach, potworny strach, jakiego nigdy jeszcze nie zaznała, przy którym bostońska masakra była jak wycieczka do wesołego miasteczka, żelazną obręczą ścisnął jej pierś. Mężczyzna już znikał z pola widzenia. Uśmiechał się.
Wciąż pogwizdywał. I miarowo kołysał ramionami.
A w ręce, w prawej ręce, tej od strony okna, trzymał pudełko śniadaniowe z Batmanem.
– Pani Lawson – powiedziała do Grace Sylvia Steiner, dyrektorka Willard School, głosem, jakim przemawiają dyrektorzy, rozmawiając z rozhisteryzowanymi rodzicami. – Emmie nic się nie stało. Maxowi też.
Zanim Grace dotarła do drzwi supermarketu, mężczyzna z pudełkiem śniadaniowym już znikł. Zaczęła krzyczeć i wzywać pomocy, ale inni klienci spoglądali na nią, jakby uciekła z okręgowego szpitala dla umysłowo chorych. Nie było czasu na wyjaśnienia. Dokuśtykała do samochodu, zadzwoniła do szkoły, jadąc z szybkością, która wzbudziłaby podziw Andrettiego i wpadła prosto do gabinetu dyrektorki.
– Rozmawiałam z nauczycielami obojga. Pani dzieci są w swoich klasach.
– Chcę je zobaczyć.
– Oczywiście, to pani prawo, ale mogę coś zasugerować?
Sylvia Steiner mówiła tak cholernie powoli, że Grace miała ochotę wepchnąć rękę do jej gardła i wyrwać resztę zdania.
– Jestem pewna, że bardzo się pani przestraszyła, ale proszę kilka razy głęboko odetchnąć. Musi się pani uspokoić. Przestraszy pani dzieci, jeśli zobaczą panią w takim stanie.
Grace miała ochotę złapać tę wysztafirowaną babę i zetrzeć jej z twarzy ten protekcjonalny uśmieszek. Jednak rozsądek podpowiadał, że ta kobieta ma rację.
– Po prostu muszę je zobaczyć – powtórzyła Grace nieco spokojniej.
– Rozumiem. A co pani powie na taką propozycję? Możemy zerknąć na nie przez szybę w drzwiach. Czy to pani wystarczy, pani Lawson?
Grace kiwnęła głową.
– Chodźmy więc. Zaprowadzę panią.
Dyrektorka Steiner zerknęła na sekretarkę. Siedząca za biurkiem kobieta, panna Dinsmont, ze wszystkich sił starała się nie podnieść oczu ku niebu. W sekretariacie każdej szkoły siedzi taka kobieta, która widziała już wszystko. Może tak nakazuje stanowe prawo.
Korytarze były feerią barw. Widok dziecięcych rysunków zawsze łamał Grace serce. One są. jak migawki utrwalające minione chwile, jak.kamienie milowe życia, niepowtarzalne.
Artystyczne umiejętności tych dzieci rozwiną się i zmienią.
Stracą niewinność uchwyconą jedynie w tych obrazkach malowanych palcem, rozmazanych kolorach nierównych literach. Najpierw poszli do klasy Maxa. Grace przycisnęła nos do szyby. Natychmiast zauważyła syna. Był odwrócony plecami do niej, z lekko uniesioną głową. Z podwiniętymi nogami siedział na podłodze. Nauczycielka, pani Lyons, siedziała na krześle. Czytała dzieciom książkę, trzymając ją tak, żeby dzieci widziały obrazki.
– W porządku?- zapytała dyrektorka Steiner.
Grace kiwnęła głową.
Poszły dalej korytarzem. Grace zobaczyła tabliczkę z numerem siedemnaście…
„Pani Lamb, pokój numer siedemnaście…”.
…na drzwiach. Znów przeszedł ją dreszcz i o mało nie rzuciła się biegiem. Wiedziała, że dyrektorka Steiner zauważyła jej utykanie. Noga od wielu lat nie dokuczała jej tak bardzo jak teraz. Grace zerknęła przez szybę. Córka była dokładnie tam, gdzie powinna być. Grace z trudem powstrzymała łzy. Emma siedziała ze spuszczoną głową. W ustach trzymała koniec ołówka zakończony gumką. Gryzła go, pogrążona w myślach.
Dlaczego, pomyślała Grace, tak rozczulamy się, obserwując ukradkiem nasze dzieci? Co właściwie usiłujemy zobaczyć?
I co teraz?
Oddychaj głęboko. Uspokój się. Dzieciom nic się nie stało.
To najważniejsze. Przemyśl to sobie. Bądź rozsądna.
Wezwać policję. Oto co powinna zrobić.
Dyrektorka Steiner kaszlnęła znacząco. Grace spojrzała na nią.
– Wiem, że to zabrzmi idiotycznie – powiedziała Grace ale muszę zobaczyć pudełko śniadaniowe Emmy.
Grace spodziewała się zdziwienia lub zniecierpliwienia, ale Sylvia Steiner tylko skinęła głową. Nie pytała o powód, prawdę mówiąc, w żaden sposób nie kwestionowała jej dziwnego zachowania. Grace była jej za to wdzięczna.
Читать дальше