– Nie chciałem, żeby ci się coś stało – powtórzył. Głęboko go zraniła i podejrzewał, że choć stara się zachować kamienną twarz, wiedziała o tym. – Myślałem, że postępuję właściwie. Nadal tak uważam, choćby to oznaczało, że muszę na chwilę ukryć przed tobą prawdę.
Przyglądała mu się w milczeniu. Wiatr rozwiał jej miedziane włosy na podobieństwo ptasiego skrzydła. Z ulicy dały się słyszeć głosy ludzi, którzy chcieli wiedzieć, co to za hałasy – strzelający gaźnik czy coś innego? Nie otrzymawszy odpowiedzi, ucichli i w końcu słychać było tylko szczekanie psa.
– Myślałeś, że sobie poradzisz ze wszystkim… że poradzisz sobie z nim.
Bourne na sztywnych nogach podszedł do parapetu i wychylił się, by spojrzeć w dół. Wypożyczony samochód nadal stał pusty. Może nie należał do Chana, a może Chan go porzucił. Bourne wyprostował się z trudem. Ból przeszywał go falami, coraz mocniej wbijając się w świadomość, w miarę jak mijało działanie endorfin uwolnionych przez szok. Zdawało mu się, że boli go każda kostka, ale najbardziej szczęka i żebra.
W końcu odpowiedział szczerze:
Myślę, że tak.
Odgarnęła włosy z policzka. – Kto to jest, Jasonie?
Pierwszy raz wymówiła jego imię, ale prawie nie zwrócił na to uwagi. Bezskutecznie próbował znaleźć odpowiedź, która i jego by zadowoliła.
Chan rozpłaszczył się na schodach budynku, na którego dach przeskoczył, i bezmyślnie wpatrywał się w sufit klatki schodowej. Czekał, aż Bourne po niego przyjdzie. Jego myśli błądziły bezładnie. A może, zastanawiał się, czekam, aż Annaka Vadas wyceluje we mnie pistolet i pociągnie za spust? Powinienem już być w samochodzie i odjeżdżać – a jednak tkwię tu, jak mucha w sieci pająka.
W głowie huczało mu echo straconych szans. Powinien zabić Bourne'a, gdy ten po raz pierwszy znalazł się w zasięgu jego wzroku, ale wówczas miał plan, sensowny plan, skrupulatnie ułożony, by wywrzeć – tak wtedy uważał! – najokrutniejszą z zemst. Powinien zabić Bourne'a w ładowni samolotu lecącego do Paryża. Przecież chciał to zrobić, tak jak teraz.
Łatwo było powiedzieć sobie, że przeszkodziła mu Annaka Vadas, ale prawda była inna, miał sposobność to zrobić, zanim pojawiła się scenie, to on sam postanowił nie wywierać zemsty.
Dlaczego? Nie miał zielonego pojęcia.
Jego myśli, zwykle spokojne jak tafla jeziora, błądziły wśród wspomnień, jakby teraźniejszość była nie do zniesienia. Przypomniał sobie norę, w którym trzymał go wietnamski przemytnik broni, i krótkie chwile na swobodzie, zanim przygarnął go Richard Wick, misjonarz. Pamiętał dom Wicka i poczucie wolności, które z wolna tracił, wraz z okropnościami, jakie niósł czas Czerwonych Khmerów.
Najgorsze – wciąż próbował o tym zapomnieć – że początkowo pociągała go ich filozofia. Jak na ironię, ruch założyła grupka młodych kambodżańskich radykałów wykształconych w Paryżu, a jego etos oparty był na francuskim nihilizmie. "Przeszłość umarła! Zniszczyć wszystko, by stworzyć nową przyszłość!" – to była mantra Czerwonych Khmerów, powtarzana tak długo, póki nie stłamsiła wszystkich innych punktów widzenia i poglądów.
Trudno się dziwić, że ich światopogląd początkowo przyciągał Chana – w końcu sam był niedobrowolnym uchodźcą, porzuconym i zmargi- nalizowanym, wyrzutkiem z przypadku, nie z wyboru. Dla Chana przeszłość istotnie była martwa – jak w jego powracającym koszmarze. Ale jeśli nauczył się od nich niszczenia, to tylko dlatego, że najpierw oni zniszczyli jego.
Nie chcieli uwierzyć w jego opowieść, jak został porzucony. Powoli wyssali z niego energię życiową, pozwalając mu się wykrwawiać dzień po dniu. Chcieli, jak powiedział jeden z nich, całkowicie opróżnić jego umysł, pozostawiając czystą kartę, na której zamierzali zapisać radykalną wersję przyszłości, jaka czekała ich wszystkich. Wykrwawiają go, oznajmił z uśmiechem jego rozmówca, dla jego własnego dobra, by oczyścić go z toksyn przeszłości. Każdego dnia odczytywał mu ich manifest, po czym recytował imiona i nazwiska tych, którzy sprzeciwiali się rebelianckiemu reżimowi i zostali zgładzeni. Większość z nich była Chanowi obca. Kilku jednak znał, choćby z widzenia – głównie mnichów i chłopców w swoim wieku. Niektórzy z tych chłopców dokuczali mu, obciążając jego dziecięce barki brzemieniem wyrzutka.
Po jakimś czasie w programie dnia pojawił się nowy element. Po odczytaniu fragmentu manifestu Chan musiał go powtórzyć. Robił to z coraz większym przekonaniem.
Któregoś dnia, po obowiązkowej recytacji i powtarzaniu, jego rozmówca odczytał listę nowych ofiar rewolucji. Zamykał ją Richard Wick, misjonarz, który go przygarnął, zamierzając przywrócić cywilizacji i Bogu. Nie sposób wyrazić wszystkich emocji, jakie wywołała w Chanie ta wiadomość, ale dominujące było poczucie oderwania. Znikło ostatnie ogniwo łączące go ze światem zewnętrznym. Był sam jak palec. We względnej intymności latryny począł szlochać, sam nie wiedząc czemu. Jeśli kiedykolwiek kogoś nienawidził, to człowieka, który wykorzystał go, po czym porzucił emocjonalnie. Teraz zaś, nie wiedzieć czemu, opłakiwał jego śmierć.
Tego samego dnia wyprowadzono go z betonowego bunkra, w którym przebywał od chwili wzięcia w niewolę. Mimo że z nisko wiszących chmur lał się deszcz, on mrużył oczy w świetle dnia. Minęło wiele czasu i zaczęła się pora deszczowa.
Leżąc więc na klatce schodowej, zdał sobie sprawę, że dorastając, nigdy nie kierował sam własnym życiem. Najbardziej deprymujące było to, że działo się tak nadal. Żył w złudzeniu, że jest wolnym strzelcem, wiele trudu kosztowało go zdobycie pozycji w biznesie, który – jak naiwnie wierzył – jest rajem dla wolnych strzelców. Teraz zrozumiał, że z chwilą, gdy wziął pierwsze zlecenie od Spalki, ten manipulował nim, a teraz posunął się najdalej.
Jeśli ma się kiedykolwiek wyzwolić z okowów, musi coś zrobić ze Stiepanem Spalka. Wiedział, że go poniosło podczas ostatniej rozmowy telefonicznej, i teraz tego żałował. Chwilowym atakiem gniewu, tak dla niego niezwykłym, osiągnął tylko tyle, że Spalko będzie się mieć na baczności. Zdał sobie sprawę, że gdy Bourne usiadł obok niego na ławce w parku w Alexandrii, jego dotychczasowy lodowaty spokój zniknął, a w świadomości pojawiły się emocje, których nie potrafił ani nazwać, ani tym bardziej zrozumieć. Ze zdumieniem uświadomił sobie, że już nie wie, czego chce od Jasona Bourne'a.
Usiadł i rozejrzał się. Był pewien, że coś usłyszał. Wstał i położył dłoń na poręczy. Napiął mięśnie, gotowy do walki. O, znowu. Odwrócił głowę. Co to za dźwięk? Gdzie go już słyszał?
Serce zaczęło bić szybciej, podeszło do gardła. Dźwięk rozbrzmiewał już w całej klatce schodowej, odbijając się echem w jego głowie, bo to on wołał:
– Lee- Lee! Lee- Lee!
Ale Lee- Lee nie mogła mu odpowiedzieć. Lee- Lee nie żyła.
Podziemne wejście do klasztoru skryło się w cieniu najgłębszej szczeliny w północnej ścianie wąwozu. W świetle zachodzącego słońca widać było, z szczelina jest w istocie jaskinią, wiekami temu służyła mnichom, którzy wybrali to miejsce na swój dobrze strzeżony dom. Może byli to mnisi- wojownicy, bo rozbudowane fortyfikacje świadczyły, że rozegrano tu wiele bitew i przelano niemało krwi.
Ekipa cicho podążyła śladem słońca, kryjąc się w przejściu. Spalko i Zina nie mieli już czasu na intymne rozmowy. Nie dawali po sobie poznać, co między nimi zaszło, mimo iż było to pamiętne zdarzenie. Nastąpiła zmiana w sferze lojalności i władzy – a potajemność i milczenie tylko potęgowały efekt. Jakby Spalko wrzucił kamyk do cichego jeziora i patrzył na rozchodzące się fale burzące spokój wody i żyjących w niej stworzeń.
Читать дальше