– No, Martin? – rzucił szorstko Stary. – Mów coś.
Lindros patrzył na niego bez słowa. Zdawało się, że nie może rozewrzeć szczęk.
– Znasz – warknął Stary. – Oczywiście, że znasz.
– Pan to uwielbia, prawda?
Lindros oskarżał go, dyrektor wzdrygnął się w duchu. Nie pierwszy raz cieszył się, że jego ludzie nie mogą wejść mu w drogę, bo gdyby weszli, musiałby ich zniszczyć. Nie, nikt go nie przerośnie, dobrze o to dbał.
– Nie znasz? To ci go przedstawię: detektyw Harris.
– Nie możemy tego zrobić – odparł Lindros. Gniew wzbierał w nim jak cola w otwartej puszce.
– My? A kto tu mówi o nas? To było twoje zadanie. Od samego początku stawiałem sprawę jasno: za wszystko odpowiadasz ty i tylko ty. Dlatego teraz musisz zrzucić na niego winę.
– Harris nie zrobił nic złego.
Stary uniósł brwi.
– Wątpię, ale nawet jeśli, kogo to obchodzi?
– Mnie.
– Dobrze, Martin. W takim razie to ty weźmiesz na siebie winę za wpadkę na starym mieście i pod rondem Waszyngtona.
Lindros zacisnął zęby.
– Mam wybierać?
– A kto? Ta zdzira pożre mnie żywcem tak czy inaczej, więc jeśli muszę kogoś poświęcić, wolę, żeby to był podstarzały detektyw z policji stanowej niż mój zastępca. Wiesz, jak bym wyglądał, gdybyś wpakował sobie w brzuch własny miecz?
– Chryste! – syknął Lindros, kipiąc gniewem. – Kłębowisko żmij. Jak pan to wytrzymuje?
Stary wstał i wziął płaszcz.
– A kto powiedział, że wytrzymuję?
Kamienny gotycki gmach: kościół Świętego Macieja. Bourne dotarł tam o jedenastej czterdzieści i przez dwadzieścia minut uważnie obserwował okolicę. Niebo było czyste, powietrze chłodne i rześkie, ale tuż nad horyzontem zbierały się gęste chmury i odświeżający wiatr niósł wilgotny zapach deszczu. Nocne odgłosy i widok kościoła uwolniły okruchy pamięci: już tu był, na pewno był, ale kiedy i po co, tego nie wiedział. Zajrzawszy w otchłań straty i tęsknoty, znowu pomyślał o Aleksie i Mo, pomyślał tak intensywnie, że jeszcze chwila i mógłby ich zmaterializować.
Zacisnął usta i potrząsnął głową. Musiał sprawdzić, czy teren jest czysty, czy nikt go nie obserwuje.
Punktualnie o północy ruszył w stronę kościoła zwieńczonego osiemdziesięciometrową kamienną wieżą najeżoną gargulcami. Na najniższym stopniu schodów stała młoda, najwyżej trzydziestopięcioletnia kobieta, wysoka, szczupła i uderzająco piękna. Jej długie rude włosy lśniły w świetle latarni. Za nią, nad głównymi drzwiami, widniała czternastowieczna płaskorzeźba Marii Dziewicy. Kobieta spytała go o nazwisko.
– Alex Conklin.
– Paszport poproszę – rzuciła oschłym głosem urzędniczki z lotniska.
Podał jej paszport. Obejrzała go dokładnie i pomacała. Miała interesujące palce, szczupłe, długie i silne, o krótko obciętych paznokciach. Palce pianistki.
– Skąd mam wiedzieć, że jest pan tym, za kogo się pan podaje? – spytała.
– Znikąd – odparł. – Czasem wystarczy wiara.
Prychnęła pogardliwie.
– Pana imię?
– Tam jest napisane.
Spiorunowała go wzrokiem.
– Prawdziwe. To, z którym się pan urodził.
– Aleksiej. – W ostatniej chwili przypomniał sobie, że Conklin był rosyjskim emigrantem.
Kiwnęła głową. Pięknie rzeźbione rysy twarzy, węgierskie oczy, duże, zielone, przesłonięte długimi rzęsami, i szerokie, wydatne usta – miała w sobie coś poważnego i oficjalnego, ale i też coś staromodnie zmysłowego, co w zakamuflowany sposób mówiło o czasach bardziej niewinnych, gdy ważniejsze od słów często bywało to, co niewypowiedziane.
– Witamy w Budapeszcie. Nazywam się Annaka Vadas. – Podniosła kształtną rękę. – Proszę tędy.
Przeszli przez placyk i skręcili w ciemną uliczkę tuż za kościołem. Były tam ledwo widoczne drzwi, małe, drewniane, ze starymi żelaznymi okuciami. Kobieta zapaliła latarkę i wyjęła z torebki starodawny klucz. Włożyła go do zamka, przekręciła w prawo, potem w lewo. Drzwi się otworzyły.
– Ojciec czeka w środku – powiedziała. Weszli do kościoła i silne światło latarki zatańczyło na ozdobionych kolorowymi malowidłami ścianach. Freski węgierskich świętych. – W tysiąc pięćset czterdziestym pierwszym Buda wpadła w ręce Turków i na sto pięćdziesiąt lat kościół stał się głównym meczetem miasta. – Poświeciła wyżej, potem w bok. – Turcy wy
rzucili całe wyposażenie, zamalowali wapnem freski. Ale teraz wszystko wygląda tak jak w trzynastym wieku.
W głębi kościoła paliło się mdłe światło. Poszli dalej, mijając po drodze kilka kaplic. W kaplicy tuż przy prezbiterium na kamiennych sarkofagach spoczywały w upiornym bezruchu posągi króla Węgier Beli III i jego żony Anny z Chatillon. W mrocznej krypcie za rzędem średniowiecznych figur ktoś stał. Janos Vadas.
Wyciągnął rękę i gdy Bourne chciał ją uścisnąć, z cienia wyszło trzech ponuro spoglądających mężczyzn. Jason sięgnął po pistolet, lecz Vadas tylko się uśmiechnął.
– Niech pan spojrzy na iglicę, panie Bourne. Myśli pan, że dałbym panu sprawną broń?
Annaka wymierzyła do niego z pistoletu.
– Aleksiej był moim starym przyjacielem – mówił dalej Vadas. – Poza tym piszą o panu w gazetach. – Miał zimną, wyrachowaną twarz, groźnie zmarszczone ciemne brwi, ostro zarysowaną szczękę i błyszczące oczy. Dawno już przekroczył sześćdziesiątkę i pośrodku głowy zamiast włosów miał teraz błyszczącą trójkątną plamę. – Zamordował pan Aleksiej a
i tego drugiego, Panova. Już za samego Aleksieja mógłbym kazać pana zabić, tu i teraz.
– Alex był i moim przyjacielem. Przyjacielem i nauczycielem.
Vadas westchnął ze smutną, zrezygnowaną miną.
– A pan go zdradził, bo tak jak tamci, chce pan pewnie wyciągnąć wszystko z Schiffera.
– Nie wiem, o czym pan mówi.
– Oczywiście – odparł sceptycznie Vadas. – Oczywiście…
–
– Skąd bym znał jego prawdziwe imię? Alex i Mo Panov byli moimi przyjaciółmi.
– W takim razie zabicie ich byłoby aktem czystego szaleństwa.
– Właśnie.
– Hazas uważa, że jest pan obłąkany – powiedział spokojnie Vadas. – Pamięta go pan, dyrektora hotelu, którego omal pan nie pobił? Mówi, że zachowywał się pan jak wariat.
– Więc to on zawiadomił pana, że przyjechałem. Fakt, może trochę przesadziłem, ale wiedziałem, że kłamie.
– Kłamał dla mnie – odrzekł z dumą Vadas.
Pod czujnym wzrokiem Annaki i trzech goryli z obstawy Bourne podszedł krok bliżej i podał Vadasowi bezużyteczny pistolet. Gdy mężczyzna wyciągnął rękę, Jason objął go mocno, błyskawicznie obrócił, wyszarpnął zza paska ceramiczny pistolet Derona i przytknął mu lufę do skroni.
– Naprawdę myślał pan, że użyłbym obcego pistoletu, nie rozebrawszy go przedtem na części? – Spojrzał na Annakę. – Rzuć to – powiedział spokojnie. – Inaczej mózg twojego ojca zbryzga pięć wieków waszej historii. Nie patrz na niego! Rób, co mówię!
Annaka położyła pistolet na podłodze.
– Kopnij go w moją stronę.
Kopnęła.
Goryle nie ruszyli się i chociaż teraz na pewno nie wykonaliby żadnego ruchu, Jason cały czas miał ich na oku. Zabrał pistolet i puścił Vadasa.
– Mógłbym pana zabić.
– Ale wtedy ja zabiłabym ciebie – syknęła Annaka.
– Na pewno byś próbowała – odparł Bourne. Podniósł do góry broń, pokazując im, że nie ma zamiaru jej użyć. – Ale musielibyśmy być wrogami, bo zabijanie jest aktem nienawiści. – Podniósł z podłogi pistolet i rękojeścią do przodu podał Annace.
Читать дальше