Znieruchomiał. Z trudem zebrał myśli. Telefon wciąż dzwonił. Przez chwilę miał ochotę nie odbierać. Mimo to odebrał.
– Mówi Janos Vadas. – Cichy, zachrypnięty od papierosów głos. – Kościół Świętego Macieja. Punktualnie o północy, ani sekundy później. – Zanim Jason zdążył cokolwiek powiedzieć, Vadas się rozłączył.
Jason Bourne zginął. Jason Bourne nie żyje – Chan poczuł się tak, jakby wywrócono go na drugą stronę, jakby w jednej chwili odsłonięta wszystkie nerwy i wystawiono je na działanie żrącego powietrza. Dotknął ręką czoła, żeby się upewnić, czy w środku nie płonie.
Był na Orly, rozmawiał z Quay d'Orsay. Zdobycie informacji okazało się śmiesznie łatwe: udał reportera z "Le Monde". Legitymację kupił od paryskiego współpracownika, za horrendalną cenę. Cena była bez znaczenia – pieniędzy miał w bród – ale czekanie trochę go zdenerwowało. Mijały minuty, godziny, nadszedł wieczór i cierpliwość, którą zawsze się chlubił, w końcu się wyczerpała. W chwili gdy zobaczył Davida Webba – a raczej Jasona Bourne'a – czas zmienił bieg i przeszłość stała się nagle teraźniejszością. Znowu zacisnął pięści, znowu poczuł, że pulsują mu skronie. Odkąd go namierzył, ileż to razy omal nie postradał zmysłów? Najgorsze chwile przeżył, siedząc na ławce w parku na starówce i rozmawiając z nim jakby nigdy nic, jakby przeszłość nie miała znaczenia, jakby chodziło o życie kogoś, kogo Chan tylko sobie wyobraził. Nierzeczywistość tego spotkania – chwila, o której marzył od lat, o którą się modlił – zupełnie go wypatroszyła, rozorała mu wszystkie nerwy, wywlekła na wierzch wszystkie uczucia, które przez tyle lat próbował okiełznać i stłumić – niewiele brakowało i by zwymiotował. A teraz to. Wiadomość o śmierci Bourne'a uderzyła go jak obuchem. Zamiast zniknąć, wypełniająca go otchłań stała się jeszcze większa, jeszcze głębsza, jakby chciała go wessać i pożreć. Nie mógł tego znieść, musiał stąd uciec.
Z notatnikiem w ręku rozmawiał z rzecznikiem prasowym Quai d'Orsay, a już w następnej chwili jakaś niewidzialna siła cisnęła go w gąszcz wietnamskiej dżungli, do bambusowej chaty misjonarza Richarda Wicka, wysokiego, szczupłego, ponurego mężczyzny, który znalazł go na bagnach po ucieczce od przemytnika broni. Mimo swego wyglądu Wick lubił się śmiać, a w brązowych oczach miał coś łagodnego i współczującego. Nawracał Chana – Chana barbarzyńcę – próbował zrobić z niego chrześcijanina i był srogim nauczycielem, ale w chwilach bardziej intymnych, jak choćby przy czy po kolacji, był miły i łagodny, i w końcu zdobył jego zaufanie.
Chan zaufał mu do tego stopnia, że pewnego wieczoru postanowił opowiedzieć mu o swojej przeszłości, odsłonić przed nim duszę. Chciał zostać uleczony, uzdrowiony, chciał zwymiotować ropień, który sączył w niego śmiertelny jad i nieustannie się rozrastał. Pragnął wyrzucić z siebie wściekłość za to, że go porzucono, wyzbyć się jej do samego końca, bo wreszcie zrozumiał, że jest więźniem najskrajniejszych uczuć i emocji.
Bardzo chciał mu to wszystko opisać, powiedzieć, co go dręczy, lecz nie znalazł okazji. Wick był za bardzo zajęty niesieniem słowa bożego na tych "zapomnianych przez Boga bagniskach". Dlatego założył i prowadził kilka grup studiujących Pismo Święte i zapisał go na wszystkie zajęcia. Miał też swoją ulubioną rozrywkę: kazał mu stawać przed grupą i recytować z pamięci fragmenty Biblii. Chan czuł się wtedy jak skretyniały mędrzec, którego pokazują za pieniądze w lunaparku.
Nienawidził tego, te występy go upokarzały. Dziwne, ale im bardziej Wick był z niego dumny, tym upokorzenie było większe. Któregoś dnia trafił do nich nowy chłopiec, sierota, syn znajomych Wicka, w dodatku biały, i pewnie dlatego misjonarz przelał na niego całą miłość i uwagę, której Chan tak bardzo łaknął i której – dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę – nigdy tak naprawdę nie miał. Mimo to odrażające występy przed grupą nie ustały, a nowy siedział bez słowa i przyglądał mu się, wolny od wstydu i upokorzenia.
Chan nigdy tego Wickowi nie wybaczył i dopiero w dniu ucieczki pojął głębię jego zdrady. Jego dobroczyńca i opiekun wcale się nim nie interesował; chodziło mu wyłącznie o powiększenie kolekcji nawróconych, o podarowanie Bogu jeszcze jednej owieczki.
Do strasznej rzeczywistości przywrócił go dzwonek telefonu. Spojrzał na wyświetlacz, przeprosił rzecznika i odszedł na bok, szukając anonimowości w tłumie dziennikarzy.
– Cóż za niespodzianka.
– Gdzie jesteś? – rzucił krótko Spalko, jakby miał na głowie za dużo spraw.
– Na Orly. Właśnie dowiedziałem się, że Webb nie żyje.
– Ach tak?
– Podobno wpadł motocyklem na ciężarówkę. – Chan czekał na reakcję, ale Spalko milczał. – Nie cieszy się pan? Nie tego pan chciał?
– Nie oblewaj jego śmierci przedwcześnie, Chan – odparł oschle Spalko. – Mój człowiek z hotelu Dunabius Grand doniósł mi właśnie, że wprowadził się do nich niejaki Conklin. Alexander Conklin.
Chan doznał tak silnego wstrząsu, że ugięły się pod nim nogi i musiał oprzeć się o ścianę.
– Webb?
– A któżby? Duch Conklina?
Chan stwierdził z rozdrażnieniem, że czoło ma zlane zimnym potem.
– Skąd pewność, że to on?
– Mój człowiek go opisał, widziałem policyjne zdjęcie.
Chan zacisnął zęby. Czuł, że rozmowa źle się skończy, mimo to nieubłaganie parł naprzód.
– Wiedział pan, że David Webb to Jason Bourne. Dlaczego nie powiedział mi pan prawdy?
– Nie widziałem powodu- odparł beznamiętnie Spalko. – Chciałeś Webba, dałem ci Webba. Nie mam zwyczaju czytać w czyichś myślach. Ale pochwalam twoją rzutkość i przedsiębiorczość.
Chanem wstrząsnął spazm gniewu. Z trudem zapanował nad głosem.
– Jak pan myśli, skoro Bourne dotarł aż do Budapesztu, jak szybko pana wytropi?
– Przedsięwziąłem już kroki, żeby do tego nie doszło – odrzekł Spalko. – Ale pomyślałem sobie, że nie musiałbym tego robić, gdybyś zabił sukinsyna wtedy, kiedy miałeś okazję.
Chan, nie ufając człowiekowi, który go okłamał i który próbował grać nim jak pionkiem na szachownicy, poczuł jeszcze silniejszy gniew. Spalko chciał, żeby to on zabił Bourne'a, ale dlaczego? Zanim dokona swojej prywatnej zemsty, musi się tego dowiedzieć. Stracił resztkę opanowania, więc głos miał szorstki i ostry.
– Dobrze, zabiję go – powiedział. – Ale na moich warunkach i według mojego, nie pańskiego kalendarza.
Humanistas Ltd. miała trzy hangary na lotnisku Ferihegya. W jednym z nich, przy małym samolocie odrzutowym z firmowym logo na burcie – ludzka dłoń, na dłoni zielony krzyż – stała ciężarówka z kontenerem. Umundurowani mężczyźni kończyli załadunek skrzyń z bronią, które liczył i porównywał z listą stojący obok Hasan Arsienow. Gdy odszedł na chwilę, żeby z kimś porozmawiać, Spalko spojrzał na Zinę i powiedział:
– Za kilka godzin lecę na Kretę. Chcę, żebyś poleciała ze mną.
Zina szeroko otworzyła oczy.
– Mam wrócić z Hasanem do Czeczenii, żeby dokończyć przygotowania do naszej misji.
Spalko spojrzał na nią przenikliwie.
– Hasan cię tam nie potrzebuje. Co więcej, uważam, że poradzi sobie lepiej, jeśli… nie będziesz go rozpraszała.
Nie mogła oderwać od niego oczu.
– Chcę, żeby wszystko było zupełnie jasne, Zino. – Arsienow wracał do nich. – To nie rozkaz. Decyzja należy wyłącznie do ciebie.
Mimo dwuznacznej sytuacji i pośpiechu mówił powoli i wyraźnie, żeby dotarło do niej każde słowo. Dawał jej szansę – z czego nie zdawała sobie sprawy – lecz było oczywiste, że jest to przełomowa chwila jej życia, że cokolwiek postanowi, nie będzie odwrotu; powiedział to tak, że musiała zrozumieć. Decyzja należała do niej, tak, ale Zina czuła, że jeśli powie "nie", coś się dla niej na zawsze skończy. Rzecz w tym, że wcale nie chciała odmówić.
Читать дальше