– Cholernie – odparł Harris, robiąc miejsce na nowe kieliszki. – Siedzisz tu, marzysz o młodych cipkach, myślisz, że przeżyłeś już całe życie. Tu nie chodzi o cipki, Martin, chociaż powiem ci, że nigdy nie przepuściłem okazji, żeby sobie pociupciać.
– No dobra, panie mądry, to o co chodzi?
– O to, że przegapiliśmy, staruszku. Zagraliśmy z Bourne'em i od soboty orżnął nas sześć razy. Chyba zresztą miał powód.
Lindros wyprostował się i zapłacił za to lekkim zawrotem głowy. Przyłożył dłoń do skroni.
– O czym mówisz?
Harris miał zwyczaj płukać sobie usta whisky, jak po umyciu zębów. A gdy ją przełykał, coś strzelało mu w gardle.
– Moim zdaniem to nie Bourne zamordował Conklina i Panova.
Lindros jęknął.
– Jezu, nie zaczynaj.
– Będę to powtarzał, aż posinieję. I nie wiem, czemu nie chcesz mnie wysłuchać.
Lindros podniósł głowę.
– No dobra. Wal. Powiedz, dlaczego Bourne jest niewinny.
– Po co mam mówić?
– Bo cię proszę?
Harris rozważał to przez chwilę. W końcu wzruszył ramionami i wyjął z portfela jakąś karteczkę. Rozłożył ją na stole.
– Dlatego.
Lindros wziął karteczkę i przeczytał.
– Mandat? Felix Schiffer? – Skonsternowany potrząsnął głową.
– Zaparkował w niedozwolonym miejscu – wyjaśnił Harris. – Nic bym o tym nie wiedział, ale w tym miesiącu nasi sprawdzali wszystkich, którzy nie zapłacili, i nie mogli go w żaden sposób znaleźć. – Postukał palcem w mandat. – Zajęło to trochę czasu, ale dowiedziałem się wreszcie dlaczego. Całą korespondencję tego Schiffera odsyłano do Aleksa Conklina.
– No to co?
– To, że kiedy przepuściłem tego Feliksa Schiffera przez komputer, natrafiłem na mur.
Lindros poczuł, że przejaśnia mu się w głowie.
– Jaki mur?
– Zbudowany przez rząd Stanów Zjednoczonych. – Harris dopił whisky jednym haustem, przepłukał sobie gardło i przełknął. – Doktor Schiffer przepadł, wyparował. Nie wiem, co robił w tym Conklin, ale ukryli to tak głęboko, że nie wiedzieli o tym nawet jego najbliżsi współpracownicy. Nie, Martin. To nie szalony Bourne go zabił. Daję za to głowę.
Jadąc prywatną windą w gmachu Humanistas Ltd., Stiepan Spalko był niemal w doskonałym humorze. Jeśli nie liczyć nieoczekiwanego wybryku Chana, wszystko wróciło do normy. Czeczeni, inteligentni, nieustraszeni i gotowi umrzeć za sprawę, byli jego. Arsienow, oddany i zdyscyplinowany przywódca, też. Wierność i dyscyplina: właśnie ze względu na te cechy Spalko namówił go do zdrady. Murat mu nie ufał; umiał wyczuć fałsz i dwulicowość. Ale Murat już nie żył i Spalko nie miał żadnych wątpliwości, że Czeczeni wypełnią jego rozkazy co do joty. A na drugim froncie? Ten przeklęty Conklin też już nie żyje, a CIA jest przekonana, że zamordował go Bourne. Dwa zające za jednym strzałem. Pięknie. Została tylko sprawa broni i doktora Schiffera, i bardzo mu to ciążyło. Czas uciekał, a tyle jeszcze było do zrobienia.
Wysiadł na antresoli, dostępnej wyłącznie za pomocą magnetycznego klucza, który miał tylko on. Wszedł do zalanego słońcem apartamentu, stanął przed rzędem okien z widokiem na Dunaj, na soczystozieloną Wyspę Świętej Małgorzaty i rozciągające się za nią miasto. Popatrzył na gmach Parlamentu, myśląc o przyszłości, o czasach gdy będzie dysponować niewyobrażalną wprost władzą. Na średniowiecznych fasadach, łukach przyporowych, kopułach i wieżycach igrały promienie słońca. Tam ważni politycy codziennie odbywali swoje bzdurne narady. Ale tylko on wiedział, gdzie leży źródło prawdziwej potęgi tego świata. Wyciągnął rękę, zacisnął pięść. Inni też się dowiedzą, już niebawem. Wszyscy – amerykański prezydent w Białym Domu, rosyjski prezydent na Kremlu i arabscy szejkowie w swoich luksusowych pałacach. Wkrótce poznają smak prawdziwego strachu.
Wszedł nago do przestronnej, luksusowej łazienki wyłożonej błękitnymi kafelkami i stanąwszy pod ośmiodyszowym prysznicem, szorował się dopóty, dopóki nie zaczerwieniła mu się skóra. Potem wytarł się do sucha wielkim tureckim ręcznikiem, włożył dżinsy i dżinsową koszulę.
Podszedł do barku z błyszczącej nierdzewnej stali, nalał sobie kawy z ekspresu, posłodził i dodał śmietanki z wbudowanej w barek lodówki. Przez kilka minut stał, pił gorący napój i nie myślał o niczym, czując, jak narasta w nim rozkoszne podniecenie. Tego dnia czekało go tyle cudownych rzeczy!
Odstawił filiżankę, włożył rzeźniczy fartuch, a wyczyszczone na błysk buty zmienił na zielone kalosze.
Upił jeszcze łyk wyśmienitej kawy i podszedł do wyłożonej boazerią ściany. Pod ścianą stał stolik z pojedynczą szufladą. Otworzył ją, wyjął z pudełka lateksowe rękawiczki i nucąc wesoło pod nosem, wcisnął guzik. Ściana rozsunęła się; wszedł do sąsiedniego, nader dziwnego pomieszczenia. Czarne betonowe ściany, dźwiękoszczelny sufit, białe kafelki na podłodze, pośrodku wielki odpływ ściekowy – na jednej ze ścian wisiał gumowy wąż. Stał tu tylko drewniany stół, mocno porysowany i poplamiony czarną, zaschniętą krwią, przerobiony według jego wskazówek fotel dentystyczny oraz trójkołowy wózek, na którym leżały błyszczące, najeżone złowieszczymi końcówkami narzędzia, proste, zakrzywione i w kształcie korkociągu.
W fotelu, z rękami i nogami przykutymi do podłokietników i podnóżka siedział Laszló Molnar, nagi, jak go Pan Bóg stworzył. Poraniony, posiniaczony i opuchnięty, miał podkrążone, głęboko zapadnięte i zrozpaczone oczy.
Spalko wszedł do pomieszczenia żwawym krokiem, jak prawdziwy dentysta.
– Mój drogi Laszló, muszę powiedzieć, że wyglądasz coraz gorzej. – Stanął tuż przy nim, żeby Molnar mógł poczuć aromatyczny zapach kawy. – No cóż, nic dziwnego. Masz za sobą ciężką noc. Nie tego się spodziewałeś, idąc do opery, prawda? Ale spokojnie, nie martw się, to jeszcze nie koniec tych podniecających wrażeń. – Postawił filiżankę tuż przy jego łokciu i sięgnął po narzędzia. – Zaczniemy chyba od… tego. Prawda?
– Co… co pan chce zrobić? – wychrypiał Molnar głosem cienkim jak pergamin.
– Gdzie jest doktor Schiffer? – spytał Spalko pogodnie.
Molnar szarpnął głową w lewo i w prawo. Zacisnął zęby, jakby nie chciał, żeby wymknęło mu się choć jedno słowo. Spalko dotknął palcem czubka ostro zakończonego narzędzia.
– Naprawdę nie wiem, dlaczego się wahasz, Laszló. Mam już broń i chociaż doktor Schiffer…
– Uciekł ci sprzed nosa – dokończył szeptem Molnar.
Spalko uśmiechnął się i włożył mu narzędzie do ust. Węgier zawył z bólu. Spalko cofnął się o krok i wypił łyk kawy.
– Jak już bez wątpienia wiesz, to pomieszczenie jest całkowicie dźwiękoszczelne. Nikt cienie usłyszy. Nikt nie przybędzie ci na ratunek, a już na pewno nie Vadas. Vadas nie wie nawet, że zniknąłeś.
Wziął z wózka kleszcze.
– Jak sam widzisz, nie ma żadnej nadziei, przyjacielu – kontynuował. – Chyba że powiesz mi to, co chcę wiedzieć. Tak się złożyło, że jestem twoim jedynym przyjacielem. Tylko ja mogę cię uratować. – Chwycił go za podbródek i pocałował w zakrwawione czoło. – Tylko ja naprawdę cię kocham.
Molnar zacisnął powieki i potrząsnął głową.
Spalko spojrzał mu prosto w oczy.
– Nie chcę zrobić ci krzywdy, Laszló. Przecież wiesz, prawda? – Jakby na przekór temu, co robił, jego głos cały czas był cichy i łagodny. – Ale martwi mnie twój upór. – Otworzył mu usta i wsunął w nie kleszcze. – Zastanawiam się, czy rozumiesz całą powagę swego położenia.
Читать дальше