Zaprowadził go do biura, otworzył sejf, wyjął z niego pudełko wielkości i kształtu pudełka do butów i kazał mu pokwitować odbiór. Na pudeł- ku widniał napis: ALEXANDER CONKLIN. PRZESYŁKA CZEKA NA ODBIÓR. Stemple? Stempli nie było.
– Ktoś nam ją przyniósł- odparł dyrektor, gdy Bourne zapytał go o stemple.
– Kto?
Hazas bezradnie rozłożył ręce.
– Obawiam się, że nie wiem.
Jason wpadł w gniew.
– Co to znaczy? Nie prowadzicie żadnych ksiąg czy rejestrów?
– Ależ oczywiście, że prowadzimy. Jesteśmy bardzo dokładni we wszystkim. Nie wiem dlaczego, ale w tym szczególnym przypadku w księdze nie ma żadnego wpisu. – Wzruszył ramionami i uśmiechnął się dobrodusznie.
Po trzech dniach nieustannej walki o życie, po wszystkich wstrząsających przeżyciach, Bourne wyczerpał cały zapas cierpliwości. Gniew zastąpiła ślepa furia. Kopnął drzwi, chwycił Hazasa za wykrochmaloną koszulę i pchnął go mocno na ścianę.
– Panie… Conklin! – wyjąkał dyrektor; oczy wyszły mu z orbit. – Naprawdę…
– Gadaj! – krzyknął Bourne. – Ale już!
Przerażony dyrektor był bliski płaczu.
– Ja nic nie wiem! – Kołkowate palce drżały. – Tam jest księga! Niech pan sam zobaczy!
Jason go puścił Hazasa, który osunął się na podłogę, bo natychmiast ugięły się pod nim nogi. Nie zwracając na niego uwagi, Bourne podszedł do kontuaru i otworzył księgę. Wszystkie rubryki pracowicie wypełniały dwa wyraźnie różniące się od siebie charaktery pisma, najpewniej kierownika zmiany dziennej i nocnej. Ze zdziwieniem stwierdził, że umie czytać po węgiersku. Lekko przesunął księgę i uważnie powiódł wzrokiem po kartce, szukając śladów wymazywania, zacierania oryginalnych wpisów. Nie znalazł niczego.
Odwrócił się na pięcie, ponownie chwycił Hazasa za kołnierz i dźwignął go z podłogi.
– Dlaczego nic tu nie ma?
– Panie Conklin, sam tu wtedy byłem. – Dyrektor zbladł jeszcze bardziej. Miał wytrzeszczone oczy i lepką od potu skórę. – Miałem wtedy dyżur. Przysięgam, przesyłka pojawiła się na ladzie nie wiadomo skąd. Nie widziałem, kto ją przyniósł, nie widział tego nikt z personelu. Było południe, koniec doby hotelowej, mnóstwo ludzi. Pewnie ktoś zostawił ją i od
szedł, nie chcąc, żeby go zauważono. To jedyne sensowne wytłumaczenie.
Ma rację, pomyślał Bourne. Oczywiście, że ma rację. Wściekłość nagle minęła. Co ja robię? Dlaczego napadam na Bogu ducha winnego człowieka? Cofnął ręce.
– Przepraszam. Miałem ciężki dzień, trudne negocjacje…
– Nie szkodzi. – Drżącymi rękami Hazas poprawił marynarkę i krawat, nie spuszczając Bourne'a z oczu, jakby bał się, że znów się na niego rzuci. – Tak bywa. Interesy wywołują wielki stres. – Zakaszlał, powoli dochodząc do siebie. – Proponuję kurację odświeżającą w naszym centrum odnowy. Nie ma to jak łaźnia parowa i wanna z masażem. Pomoże panu odzyskać równowagę wewnętrzną.
– To bardzo miło z pańskiej strony, może później.
– Centrum zamykamy o dziewiątej – odparł Hazas; szaleniec wypowiedział pierwsze rozsądne zdanie, więc wyraźnie mu ulżyło. – Ale wystarczy zatelefonować i na pewno na pana zaczekają.
– Innym razem, bardzo dziękuję – odrzekł Bourne, otwierając drzwi. – Może pan przysłać mi na górę pastę i szczoteczkę do zębów? Zapomniałem zabrać ze sobą.
Po wyjściu Bourne'a Hazas otworzył szufladę i trzęsącymi się rękami wyjął butelkę wódki. Nalewając, uronił kilka kropel na otwartą księgę. Miał to gdzieś. Wychylił kieliszek jednym haustem i odczekał, aż palący trunek dotrze do żołądka. Trochę spokojniejszy, podniósł słuchawkę telefonu i wybrał numer.
– Przyjechał dziesięć minut temu – powiedział; nie musiał się przedstawiać. – Wrażenia? To wariat. Jak to? Tak to: nie chciałem mu powiedzieć, kto przyniósł paczkę, i omal mnie nie udusił.
Słuchawka wyślizgiwała mu się ze spoconej dłoni, więc przełożył ją do drugiej ręki i nalał sobie wódki na dwa palce.
– Ależ skąd, oczywiście, że mu nie powiedziałem, a w księdze nie ma żadnego wpisu. Osobiście tego dopilnowałem. Trzeba oddać mu sprawiedliwość, że dokładnie to sprawdził… Tak, pojechał na górę. Na pewno.
Wcisnął widełki, wybrał kolejny numer i przekazał tę samą wiadomości komuś innemu, znacznie bardziej przerażającemu. Potem opadł ciężko na fotel i zamknął oczy. Dzięki Bogu, że mam już to za sobą, pomyślał,
Jason wjechał windą na ostatnie piętro. Otworzył kluczem podwójne drzwi z tekowego drewna i wszedł do dużego, luksusowo urządzonego apartamentu. Za oknem był stuletni park, gęsty i ciemny. Wyspa Świętej Małgorzaty… W trzynastym wieku Małgorzata, córka króla Beli IV, wstąpiła do klasztoru sióstr dominikanek, którego jaskrawo oświetlone ruiny widać było na wschodnim brzegu. Rozbierając się po drodze, Bourne od razu ruszył do lśniącej czystością łazienki. Do paczki nawet nie zajrzał. Rzucił ją na łóżko.
Przez dziesięć błogich minut stał pod strumieniem niemal wrzącej wody, a potem namydlił się dokładnie, żeby zmyć z siebie brud i pot. Ostrożnie pomacał żebra i mięśnie piersi, oceniając wyrządzone przez Chana szkody. Bardzo bolało go prawe ramię, więc przez dziesięć minut ostrożnie je rozciągał i delikatnie masował. Gdy chwycił się szczebla drabinki na cysternie, omal nie wyskoczyło mu ze stawu i bolało jak wszyscy diabli. Pewnie pozrywał sobie ścięgna, ale w tej chwili nic nie mógł na to poradzić. Musiał po prostu uważać na rękę.
Potem trzy minuty lodowatego prysznica i wyszedł z kabiny. Wytarł się, włożył gruby, mięciutki szlafrok, usiadł na łóżku i otworzył paczkę. W środku był pistolet i naboje.
Długo siedział nieruchomo i patrzył. Pistolet miał w sobie coś złowrogiego, sączącą się z lufy ciemność… I nagle zdał sobie sprawę, że ta ciemność wypływa z jego podświadomości. W mgnieniu oka zrozumiał, że prawdziwa rzeczywistość nie ma nic wspólnego z tym, co wyobrażał sobie w centrum handlowym, że nie jest ani starannie poukładana, ani racjonalna, jak matematyczne równanie. W prawdziwym świecie panował chaos, a racjonalność była jedynie systemem, w który ludzie próbowali ująć przypadkowe zdarzenia, żeby stworzyć choćby pozory ładu. Zrozumiał ze zdziwieniem, że tam, na dole, nie wściekł się na Hazasa, tylko na Chana. Chan śledził go, prześladował i w końcu go dopadł. A on nie pragnął niczego więcej, jak tylko zmiażdżyć mu twarz, rozetrzeć ją na proch i wymazać z pamięci.
Rzeźbiony posążek Buddy. Oczami wyobraźni ujrzał czteroletniego Joshuę. W Sajgonie zapadał zmierzch i niebo lśniło zielonozłotym blaskiem. Gdy wrócił z pracy, Joshua biegał nad brzegiem rzeki. Webb – David Webb – wziął go w ramiona, zakręcił nim dokoła i ucałował w oba policzki, chociaż chłopiec bardzo się wzbraniał. Nie lubił, jak ojciec go całuje.
Potem utulił go do snu. Za oknami grały świerszcze i kumkały żaby, a po przeciwległej ścianie pokoju sunęły światła płynących rzeką barek. Czytał bajkę, a Joshua słuchał. W sobotę rano wziął rękawicę, którą przywiózł aż ze Stanów, i zagrali w bejsbol. W promieniach słońca niewinna twarz syna emanowała świetlistym blaskiem.
Szybko zamrugał i wbrew sobie ujrzał Buddę na szyi Chana. Zerwał się z łóżka, z gardłowym krzykiem zrzucił ze stołu lampę, bibularz, podkładkę i kryształową popielniczkę, i zaciśniętymi pięściami zaczął okładać się po głowie. Z rozpaczliwym jękiem upadł na kolana i jak osierocone dziecko kiwał się do przodu i do tyłu, dopóki nie otrzeźwił go dzwonek telefonu.
Читать дальше