Myślałam, że idziemy prosto, ale po chwili spostrzegłam, że korytarz niezauważalnie zakręca w lewo i na dół, zwijając się spiralnie. Na trzecim albo czwartym zwoju w kamiennych ścianach zaczęły metalicznie połyskiwać żyły rudy. Sam korytarz rozszerzył się i teraz do sufitu nie dałoby się sięgnąć nawet czterołokciową tyczką, a dokładnie taka sama tyczka zmieściłaby się w poprzek.
Miasto nadal wydawało się wymarłe, tylko trzaskały pochodnie i raz na jakiś czas coś szeleściło zza zamkniętych drzwi. Mało tego, zniknęli również strażnicy.
– Len, czy jesteś pewien, że powinniśmy iść dalej? – szepnęłam, ciągnąc wampira za kurtkę. – Mam wrażenie, że skradamy się wzdłuż smoczego przełyku i nijak do nas nie dociera, gdzie jest ten smok! Wolałabym, żeby nie zamknął zębów za naszymi plecami!
– Już niedaleko – szepnął w odpowiedzi. – Kamień jest blisko, tuż-tuż…
Ciszę rozdarł sarkastyczny jękliwy śmiech. Moje zaklęcie rozleciało się na malutkie kawałeczki i niewidzialność spłynęła z nas jak woda z tłustych gęsi. Wampir i troll jak na komendę wyciągnęli miecze i zajęli pozycję bojową plecami do siebie, bezskutecznie próbując wypatrzeć wroga.
– Bliżej niż myślisz, wampirze! – powiedział głos, gdy już skończył się śmiać i korytarz popłynął mi przed oczyma, tonąc w mroku nieświadomości.
– Wolha! Wolha, na bogów! Ocknij się!
Najpierw poczułam ból w barkach i stawach ramion.
Powoli dochodząc do siebie, odkryłam, że moje ręce są wykręcone do góry i zdrętwiały pod ciężarem bezwładnie wiszącego ciała. Spróbowałam podeprzeć się nogami, ale i to udało się nie od razu – rozjeżdżały się i chwiały jak u wesołego chłopa wracającego do domu po północy. Ale chociaż ostatecznie nie udało mi się opuścić rąk, gwałtowny ból w ramionach zaczął się zmniejszać.
– Wolho, dość tej zabawy! Otwórz oczy!
Otworzyłam, nie wiedzieć czemu, jedno – lewe.
Pierwszą rzeczą na jakiej się skoncentrowało, był Wal, przykuty do przeciwległej ściany kajdanami na długim łańcuchu przerzuconym przez hak. Coś mi podpowiadało (i wyraźnie nie było to myślenie logiczne, które działało równie sprawnie, jak prawe oko), że ja znajduję się w równie opłakanym stanie. Lekko przekręciłam głowę i zobaczyłam Lena – jego łańcuch był znacznie mocniejszy, grubszy i z innego stopu – i skuwał ręce i nogi wampira.
– Co za koszmarny sen… – mruknęłam, zamykając oko z powrotem.
– Wolha! – oburzony ryk trolla zmusił mnie do otwarcia obu oczu i włączył procesy myślowe.
– Co się dzieje? Gdzie my jesteśmy?
– Spytaj o coś prostszego!
Potrząsnęłam głową, zrzucając z siebie resztki otępienia. Znajdowaliśmy się w całkiem sporej komnacie, albo raczej jaskini, która jednak urządzona była tak wykwintnie, że jej podziemnej lokalizacji prawie się nie odczuwało. Przeważającą część powierzchni zajmował niski płaski głaz, biały i gładki, o rozmiarach stołu na tuzin osób. Z kamienia sterczały pootwierane kajdany.
Ołtarz ofiarny, zrozumiałam. Ofiarny?!
Koło ściany, pod długimi, wypełnionymi książkami półkami stało prawdziwe biurko, brązowe, wypolerowane, zawalone papierami, zwojami, nieoszlifowanymi kamieniami szlachetnymi i jakimś żelastwem. Zza tego bałaganu dumnie wyglądał koniuszek stojącego w kałamarzu gęsiego pióra. Na podłodze leżał gobelin najkunsztowniejszej elfiej roboty, na którym przedstawiono las w promieniach słońca. Gra cieni odsłaniała dziwaczne zwierzęta, ptaki, motyle i pąki kwiatów, które się pojawiały na chwilę i natychmiast znikały pod prześlizgującym się spojrzeniem. Na tym bezcennym dziele sztuki, jak na zwykłej ścierce do podłogi, wyraźnie widać było ślady brudnych wałdaczych łap.
Podniosłam spojrzenie ku górze. Całe sklepienie jaskini było wyłożone kamieniami szlachetnymi. Odblaski światła na ostrych fasetkach oślepiały. Kamienie dobrano w ten sposób, by tworzyły przeplatające się kręgi, gwiazdy i wpisane w siebie trójkąty. Pstrokaty kalejdoskop wzorów tak mnie ogłupił, że nie od razu zorientowałam się, iż układają się one w gigantyczny pentagram. Nie pięć, nie pięćset, a dziesiątki i setki tysięcy kamieni! Co to miało być? Po co? Zwykła dekoracja? Co robi na suficie? O ile wiedziałam, ofiara powinna zostać umieszczona w środku pentagramu, a nie bardzo mogłam sobie wyobrazić, jak to zrobić.
– Foczka, uwolnij nas od tego żelastwa! – świszczącym szeptem poprosił Wal.
– Moja magia znikła! – szepnęłam w odpowiedzi. – Ktoś ją zablokował!
Na dźwięk szurających kroków na korytarzu zamilkliśmy. Zachrobotał klucz i drzwi otworzyły się na oścież. Malutki, kościsty i przygarbiony staruszek dokładnie zamknął je za swoimi plecami i opuścił zasuwę. Pod jego nogami plątał się kudłaty wałdaczek – znany nam złodziejaszek.
– No to jak się czują moi długo oczekiwani goście? – zaskrzeczał staruszek, wpatrując się w nas przenikliwymi głęboko osadzonymi oczkami. W odróżnieniu od bakałarza zielarstwa nowo przybyły był zupełnie łysy, a nieobecność brody nadrabiał gęstymi brwiami, przypominającymi kawałki waty. Na szyi staruszka na topornym złotym łańcuchu wisiał platynowy wisior – ni to rozgnieciona mysz, ni to kret w równie opłakanym stanie.
Król wałdaczy we własnej osobie.
Len skrzywił się i ledwie słyszalnie syknął z bólu.
– Co, nie podoba się? – wrednym tonem zapytał staruszek. – A nie ma co czytać cudzych myśli bez pozwolenia, nie ma co. Ja mam na takich chamów specjalny amulecik – im głębiej kopiesz, tym mocniej obrywasz.
Milczeliśmy pochmurnie, zgodnie z najlepszymi tradycjami ballad o uwięzionych przez Śpioka carewiczach.
– Tego szukaliście? – Staruszek skinął w kierunku krzesła, na które niedbale rzucono nasz miecz. – Możecie sobie zabierać… mnie on na nic… A i wam się już nie przyda.
Staruszek wpił się w mój podbródek suchymi jak pajęcze nóżki i twardymi jak szczypce raka palcami i zmusił mnie do podniesienia głowy.
– To ona? – srogo zapytał wałdaczka.
Złodziejaszek stanowczo skinął głową.
– Doskonale. Zostaw nas samych. I przekaż Wymrze z Mogiem i Żacą, że mają się natychmiast u mnie stawić.
Malutka paskuda błyskawicznie wyślizgnęła się z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Z wściekłością uniosłam górną wargę i staruszek spiesznie cofnął rękę.
– Dos-ko-na-le! – wymruczał, w ekstazie zacierając suchutkie dłonie. – Dziewica i wampir, na dokładkę białowłosy. Wspa-nia-le. Nawet nie liczyłem na takie szczęście.
– A na co pan liczył? – nie mogłam nie zapytać. Zawsze dobrze wiedzieć, jakie plany ma twój wróg.
– Widzisz, młoda panno… – Staruszka przepełniała niepohamowana radość z okazji pojmania nas, w związku z czym koniecznie musiał się z kimś podzielić swoim szczęściem. – Strasznie trudno jest złapać wampira. Nie da się go wyśledzić – jest niewidzialny dla amuletów, wygląda zwyczajnie, a uśmiecha się rzadko. Pozostaje zastawić pułapkę i to taką, żeby oprócz wampira nikt się w nią nie złapał. Czyli przynęta musi być specyficzna. A co może być bardziej specyficznego od jednego z artefaktów wiedźmiego kręgu?
Po błysku w oczach Lena zrozumiałam, że nic.
– Oparłem swoje plany na założeniu, że wampiry są skryte i ostrożne, a przy tym absurdalnie ksenofobiczne, więc nie zwrócą się po pomoc do Konwentu Magów – kontynuował staruszek. – Ale trafił mi się wampir nawet nie głupi, a kompletny idiota. Dokładnie tak jak liczyłem, nie zwrócił się do bakałarzy. Na dobitkę zabrał ze sobą adeptkę o równie pustym łbie, która nawet nie pofatygowała się maskować zaklęć i trolla, którego zła sława poprzedza na dobrą setkę wiorst. I z tym, pożal się Boże, oddziałem, spróbował potajemnie – ha, ha! – wślizgnąć się do siedziby nekromanty. Szanuję odwagę, ale głupota powinna być karalna. Możecie sobie na pożegnanie porozmawiać. Muszę jeszcze parę rzeczy przygotować do obrządku.
Читать дальше