– Poradzą sobie bez ciebie – ochryple wyrzucił z siebie wampir, padając na kolana. Na jego piersi odbiły się dwie podkowy, a trochę niżej podeszwa. O mamo, chyba mu połamałyśmy wszystkie żebra! Ale trzyma się, nawet jednego jęku. Z jaką prędkością by szła regeneracja, w pierwszych chwilach powinien czuć wściekły ból! I to w imię mojego bezpieczeństwa. Któremu nic nie groziło.
– Zauważyłeś, gdzie pobiegły konie? – spytałam już nieco bardziej ugodowo. – W kierunku, skąd krzyczano. To znaczy, że uznały, iż jest tam bezpiecznie. Wątpię, by Stokrotka zamierzała bić się z kudłakiem przy pomocy przytroczonego do siodła miecza.
Len w końcu złapał oddech i podejrzliwie zerknął we wskazanym kierunku. Konie zatrzymały się w odległości dwóch lotów strzały i chyba szczypały trawę u podnóża niezbyt wysokiego, ale długiego pagórka, równo porośniętego wierzbówką.
– Chodź. – Delikatnie pociągnęłam Lena za ramię. -Trzeba je złapać.
– Sam pójdę.
– I zostawisz mnie samą, bez broni i środka transportu? – zasugerowałam podstępnie.
Wampir tylko westchnął, ciężko podnosząc się na nogi.
Nie mieliśmy szansy długo bawić się w zgadywanki. Od razu za wzgórzem zobaczyłam przekrzywiony wóz i jego właściciela załamującego ręce nad zwałami białego pyłu dymiącego na wietrze. Opowiedział nam rozdzierającą duszę historię. Na zjeździe ze wzniesienia tylne koło nieoczekiwanie zeskoczyło z osi i skromnie oddaliło się w krzaki. Wóz, załadowany dziesięcioma workami z mąką, dwiema dziewczynkami w wieku lat trzech i dziesięciu, płóciennym workiem z parą prosiąt i wiadrem śmietany, przechylił się groźnie i część majątku wypadła na drogę przy niewyobrażalnym wokalnym akompaniamencie, naruszając mój i Lena spokój.
Kobyłka, ruda chytruska o mądrym spojrzeniu, szczypała trawę na ile pozwalał prawy dyszel. Odłamek lewego wypadł z rzemiennej pętli i poniewierał się na ziemi. Worek z kwiczącymi prosiętami skakał po drodze. Dziewczynki przypominały cukrowe figurki na torcie weselnym. Śmietana rozpływała się jak polewa.
Jako premia do powyższych problemów, na właściciela tego całego kramu spadł ból w korzonkach na tle nerwowym, na skutek którego biedak zastygł, jęcząc, wyprostowany nienaturalnie jak własny pomnik. Rzecz oczywista, pomocy się od niego nie doczekaliśmy. Ja zmarnowałam resztkę magii na dyszle, łącząc rozszczepione końce i kiedy Len siedział pod wozem i oglądał oś, pobiegłam w krzaki po koło. -Całe?
– Brakuje dwóch szprych.
– Ich od dawna nie ma – poinformowała starsza dziewczynka, próbując złamać wskrzeszony dyszel.
– A kysz mi stąd! – rozkazał Len, wyłażąc spod wozu. – Zaraz to podniosę, a ty nałożysz koło.
– Może najpierw rozładujemy? – zaproponowałam, krytycznie oglądając górę trzypudowych mieszków, którym udało się pozostać na wozie; pomogły wysokie brzegi.
– Ujdzie, jak jest – powiedział Len, po czym złapał za róg i podniósł wóz. Bez większego wysiłku, spokojnie. I trzymał w ten sposób ze dwanaście minut, póki ja, nie mając najmniejszego pojęcia o remoncie wozów, najpierw nałożyłam koło złą stroną, a potem znowu złą stroną. Od tamtej chwili żywię głębokie wewnętrzne przekonanie, że koła mają nie dwie strony, a minimum cztery, a dziurek to w ogóle pięć. Spód wozu trzeszczał, a ja cały czas bałam się, że za chwilę złamie się i pogrzebie mnie pod lawiną mąki pszennej. Upiekło się. Len delikatnie opuścił wóz, dziewczynki w jednej chwili znalazły się z powrotem na workach, właściciel wygłosił tyradę dziękczynną i złapał za wodze, w mgnieniu oka wyleczywszy się z paskudnego, ale bardzo wygodnego bólu korzonków.
– Coś mi się wydaje, że nic tu nie rozumiem – powiedziałam, gdy wóz oddalił się na wystarczającą odległość. – Skąd te bóle pleców? I zęby? Przecież regenerujecie się w sekundę, jakie wy w ogóle możecie mieć choroby?
– Nie uogólniaj. Po trzysetnym roku życia zdolność do regeneracji zanika. A poza tym nie jestem takim zupełnie zwykłym wampirem.
Len zagwizdał. Kary ogier niechętnie, ale posłusznie podszedł i dał się złapać. Nadeszła moja kolej.
– Stokrotko, Stokroteńko… – zagruchałam przymilnie.
Kobyłka tupnęła kopytem i prychnęła.
– Chodź no do mamusi, kochana… – namawiałam dalej, zbliżając się do niej z pęczkiem wyjątkowo nieapetycznej trawy. Stokrotka cofała się, nie spuszczając ze mnie wzroku. – A ty czego się śmiejesz, to ty ją przestraszyłeś!
– Może jeszcze ci ten ogon włożyłem do ręki?
– A po co żeś w ogóle się w to pchał?
– Ciebie bronić.
– Len, odbiło ci? To ja mam cię bronić! Właśnie po to przyjechałam!
– No dobra, przepraszam. Zapomniałem. – Lekko machnął ręką.
– Zapomniaaałeś? – wkurzyłam się solidnie. – Ty? Ty o niczym nie zapominasz, wysoko postawiony intrygancie! Po jakiego leszego nosisz się ze mną jak ze śmierdzącym jajkiem w kieszeni?!
– Dobrze powiedziane! – bez złośliwości roześmiał się wampir. – I co najważniejsze, trafnie.
– Nie zmieniaj tematu! Też mi się znalazł opiekun! Już, od tej chwili się biorę do poszukiwań na własną rękę. Nie żebym wiedziała, czego i gdzie mam szukać, ale wspólnie z tobą na pewno do niczego nie dojdę.
– Jak wolisz. – Wampir wzruszył ramionami. – Jakbyś nagle uznała, że pragniesz mojego towarzystwa, to wiesz, gdzie mnie szukać.
Hm, ale pomyślmy chwilę, kto tu tak naprawdę kogo broni? Skoro dziesięcioletnie wampirzątko może położyć dorosłego człowieka na obie łopatki, to Len by pewnie potrafił zawiązać mój miecz na supeł. Czy można w takim wypadku uznać kudłaka za poważne zagrożenie dla wampirów? A jeśli tak, to jaki jest pożytek z niedouczonej magiczki? Oj, coś tu bardzo nieświeżo śmierdzi…
Ktoś szturchnął mnie w lewy bok. Odwróciłam się. Stokrotka, korzystając z chwili mojej nieuwagi, dobierała się do suchara w kieszeni, zgarnąwszy do pyska solidny kawałek mojej kurtki.
– A mam cię, paskudo! – Jak kleszcz wpiłam się w uzdę.
“Teraz od paskudy słyszę!" – parsknęła kobyłka, wpychając gorący pysk w moją dłoń.
Pogodziwszy się po drodze (bardzo szybko znudziło nam się jechanie obok siebie w milczeniu, rzucając oskarżycielskie spojrzenia spode łba), siedzieliśmy na brzegu fontanny. Lekko gładziłam falującą wodę, odnawiając rezerwę.
– Podnieś głowę – nieoczekiwanie poprosił Len. Spojrzałam na niego z pretensją, nadal niezadowolona.
– Masz zadrapanie… Świeci się… – ze zdziwieniem powiedział wampir.
– Tu? – Przeciągnęłam ręką po policzku. Szczypało. Na palcu wskazującym pozostał cieniutki brązowy pasek. – Drobiazg. Pamiątka po berberysie. Zgasła już?
– Tak. Co to było?
– Odnowiłam rezerwę i dalej trzymałam rękę w wodzie. Energia jest jak woda, wypełnia dziury i zagłębienia, a w miejscu dowolnej rany jej poziom obniża się gwałtownie. Tak więc energia zmierza w tamte okolice, jak strumień do parowu.
– Ale ranka się nie zasklepiła.
– Oczywiście. Dlategoo nie każdy bakałarz może sam się wyleczyć. To przecież jest cudza energia, organizm ją odrzuca, jak cudze ciało, a ja jeszcze nie umiem jej przekształcać. Zadrapanie świeci się, ponieważ energia się nie wchłania i szuka wyjścia, które znajduje, wylewając się i świecąc.
– Czyli nie możesz sobie poradzić z nawet najdrobniejszym zadrapaniem? – ze zdziwieniem sprecyzował Len. – W takim razie, o co chodziło z twoją praktyką stomatologiczną?
Читать дальше