Telepoczta wynaleziona została przez pewnego potężnego i skłonnego do kombinowania maga, który uznał, że zdolności naturalne to za mało i zdecydował się sztucznie je wzmocnić. Stworzył więc przyrząd, który dotrwał do naszych czasów prawie bez zmian. Składał się on ze specjalnie oszlifowanych i dopasowanych do siebie kryształów zawieszonych na drucianej pajęczynie anteny nadawczo-odbiorczej i połączonego z nią diademu. Cała konstrukcja zajmowała połowę pokoju, niezbyt dobrze działała przy kiepskiej pogodzie i potrafiła przekazywać myśli na czterdzieści do sześćdziesięciu wiorst w dowolnym kierunku. Aby przekazać wiadomość, wystarczało, by mag założył diadem i się skoncentrował. Przyjęcie przebiegało identycznie, tylko trzeba było na odwrót, zrelaksować się i poddać potokowi cudzych myśli. Przyjściu wiadomości towarzyszył ostry dźwięk, który zwracał uwagę maga. Ale telepata nie może całego życia spędzać koło urządzenia, żeby nałożyć diadem po pierwszym sygnale! Znaczy, pisk alarmu na pewno go zdradzi. Trzeba tylko poszukać, połazić… Tylko gdzie? Oczywiście, w samym mieście. Możliwe, że telepatofon stoi w Domu Narad. A zresztą, po co komplikuję sobie życie? Pójdę i wprost zapytam Lena. Do tej pory uczciwie dotrzymywał słowa – odpowiadał na wszystkie moje pytania albo przynajmniej od razu mówił, że nie powie albo nie wie.
Wyciągnęłam rękę, żeby zabrać miecz. Zajęty sobą kwiczoł opamiętał się i bezmyślnie podskoczył prosto w moją twarz, pozostawiając na rękojeści czarno-biały strumyk. Z całego serca pożegnawszy ptaka zelżywym słowem, jakoś wyczyściłam miecz pęczkami trawy i efektownie, z gwizdem, władowałam do pochwy, cudem tylko nie rozciąwszy sobie pleców. Też mi się zabójcza broń znalazła… Magia – to jest to. Skupiłam się na porzuconym kamieniu. “Podnieś się! – zakrzyknęłam w myśli. – Pofruń!" W tym miejscu należało dokładnie i wyraziście wyobrazić sobie wzniesienie obiektu pod niebiosa. Że niby siła myśli zwycięży siłę przyciągania.
Wyjątkowo mocne przyciąganie dogewskie nie ustępowało cementowi. W mojej wyobraźni kamień zdążył zamienić się w kropkę znikającą w błękitnej dali niebios i byłam dosyć zdziwiona i rozczarowana, znalazłszy go znacznie bliżej i niżej. Spróbowałam jeszcze raz, wyrzuciwszy rękę do przodu. Kamień pękł, a z przypominającej złośliwy uśmieszek szczeliny posypały się iskry.
– Ojej! – rozległo się z krzaków.
Odwróciłam się na dźwięk głosu. Gałęzie zadrżały i rozsunęły się. Z otwartymi ustami gapiła się na mnie chudziutka dziewczynka w wieku około sześciu lat. Płócienna koszulka poniżej pępka, krótkie spodenki, zniszczone sandałki, w dłoni zaciśnięta imponująca proca, na czarnych roztrzepanych kędziorach – słomiany diadem, za plecami drewniany miecz w szmacianej pochwie.
– Ciociu, a co ciocia robi? – dźwięcznie i z ciekawością zapytała mała rozbójniczka, która po raz pierwszy w życiu napotkała szaloną ciocię.
– Ot, tak sobie podziwiam kamyczek – zmitygowała się ciocia, nie chcąc przyznawać się do telekinetycznej bezsilności.
– Jakoś dziwnie go ciocia podziwia – zwątpiło dociekliwe dzieciątko. – Zupełnie jak moja babcia zdechłego szczura. Ona się ich boi strasznie! Zawsze mnie woła, żebym wyrzuciła i daje za to pierniczek albo jabłko. A ja nie wyrzucam tylko się na coś zamieniam z kolegami. Oni też mają bojące się babcie!
Rozłożyłam ręce.
– Nie dasz się oszukać. Zgadza się, kamyczek mi się wcale nie podoba i chcę go przesunąć w inne miejsce.
– Pomóc cioci? – uprzejmie spytała dziewczynka.
– W czym ty mi, słoneczko, możesz pomóc… – westchnęłam.
– To wcale nie problem – zapewniła mnie mała, ufnie wręczając mi broń miotającą. Podeszła do kamienia, wparła się rękoma w pęknięty bok i… ruszyła go z miejsca. A potem potoczyła, z wysiłkiem, dysząc ciężko, jak wioskowe dzieci toczą kulę śniegową. Sił starczyło jej na jakieś dziesięć łokci, po których westchnęła głośno i odwróciła się, zaczerwieniona i dumna.
– Tutaj starczy? Mogę dalej, tylko odpocznę odrobinkę!
W roztargnieniu popatrzyłam na ściskaną w garści procę. Dziwne, że w Dogewie jeszcze są jakieś żywe ptaki i całe okna! Do czego w takim razie jest zdolny dorosły wampir?!
– Nie, wystarczy. Życie mi uratowałaś. Chcesz cukierka?
– Poproszę! – ucieszyła się dziewczynka, zgarniając poczęstunek i procę. – To ja w takim razie sobie idę, bo my się tu z chłopakami bawimy w rozbójników, a ja niosę amunicję do zasadzki. Jeśli się spóźnię, to ataman będzie niezadowolony. A ciocia niech lepiej do o-o-o tamtych krzaków nie wchodzi, tam będą zabijać suszonym grochem. Wczoraj zabiliśmy wujka Kajela, gonił za nami przez pół wiorsty, że aż strach!
Biedny wilk z gobelinu! Czy on musiał natrafić w całym ogromnym lesie na dziewczynkę z koszykiem?!
Niezdecydowanie pokręciłam się dokoła Domu Narad. Żadne dźwięki stamtąd nie dolatywały, kolejka znikła i po długich wątpliwościach jednak zaryzykowałam otwarcie drzwi i zajrzenie do środka. Majestatyczna biała szata nadawała Lenowi podobieństwo do marmurowego posągu bogini sprawiedliwości, przed budynkiem więzienia w Starminie. Zmęczony władca siedział na wysokim fotelu z aksamitnym obiciem, zakrywszy dłońmi twarz. Słysząc stuknięcie drzwi, poruszył się i na mój widok westchnął z ulgą.
– A ty czego chcesz?
– Znaczy, jeśli jesteś bardzo zajęty… – zaczęłam się wycofywać, ale wampir wcale nie zamierzał mnie wyganiać.
– Chyba nieduża przerwa mi nie zaszkodzi. Został tam jeszcze ktoś?
Na wszelki wypadek wyjrzałam za drzwi.
Nie. Pewnie deszcz ich rozgonił.
– Dzięki bogom! – Len zamknął oczy i bezsilnie opadł na oparcie fotela, krzyżując ręce na piersiach. Zamknęłam drzwi, podeszłam i po prostu usiadłam na szerokim podłokietniku.
– Czego oni wszyscy od ciebie chcieli? -Sprawiedliwości – ze smętną powagą oznajmił wampir. – Wyniesienia prawych i wykrycia winnych… Niesamowicie ważnych decyzji w sprawach dotyczących kradzionej rzepy oraz pobicia wałkiem niewiernego męża…
– Znaczy, jesteś tu czymś w rodzaju sędziego grodzkiego? – domyśliłam się. I tyle? Wampiry mają jakieś dziwne wymagania względem władcy. U nas, w Starminie, takich sędziów jest jak pcheł na kundlu, ale jakoś nie cieszą się miłością ludu, ponieważ uważają, że waga w rękach bogini sprawiedliwości przeznaczona jest do porównywania dobrowolnych darów od oskarżonego i oskarżyciela.
Rozległo się nieśmiałe pukanie do drzwi.
– Proszę – bez nadziei w głosie westchnął władca, przyjmując bardziej dostojną pozycję.
W drzwiach, wściekle przepychając się ze sobą, utknęły dwie wampirzyce. Były zbyt zawstydzone, by kłócić się przy władcy i wyrażały wzajemną niechęć głośnym sapaniem i pochmurnymi spojrzeniami. Zauważalne pchnięcie w plecy pomogło im się znaleźć w Domu Narad równocześnie i zobaczyłam rudy krowi pysk, który z ciekawością badał urządzenie pokoju. Po namyśle krowa poruszyła uchem, zwróciła na Lena zakochane spojrzenie brązowych oczu i cichutko zamuczała.
– Witaj, władco – głosy oskarżycielki i oskarżonej zlały się w jeden.
“Mam sobie pójść?" – pokazałam spojrzeniem drzwi. Len pokręcił głową, ukradkiem dając mi kuksańca w bok. Opamiętałam się i zeskoczyłam z podłokietnika.
Ot, co znaczy wychowanie arystokratyczne! Radość ze spotkania z krową, którą promieniował, mogła równać się tylko z radością byka. Popieściwszy spojrzeniem zwierzę, Len odwrócił się w kierunku petentek. Prawie namacalnie tchnęło od niego królewskim dostojeństwem, przenikliwym współczuciem i nieskończoną miłością do poddanych. Zachwycone wampirzyce ucichły. Ja śmiałam się w kułak, przypominając sobie wyraz monarszego oblicza, gdy zapukano do drzwi.
Читать дальше