Zdesperowany uniosłem rękę i znów go uderzyłem w tył głowy. Tym razem upadł, i tak pozostał.
O mało nie padłem obok niego, kręciło mi się w głowie, było mi niedobrze, w całym ciele odczuwałem ból, a krew ze skaleczonej skroni kapała wolno na podłogę.
Nie wiem, jak długo pozostałem w takiej pozycji, próbując złapać oddech, znaleźć siły, by wstać i opuścić to miejsce, ale w rzeczywistości nie mogło to trwać długo. I dopiero na myśl o Cassie podniosłem się na nogi. W tym stanie mogłem poradzić sobie najwyżej z niemowlęciem, ale nie z krzepkim koniuszym.
Obaj mężczyźni leżeli na podłodze nie poruszając się. Adams oddychał bardzo ciężko, niemal chrapał. Pierś Humbera ledwo się ruszała.
Przejechałem lewą ręką po twarzy, zobaczyłem, że jest kompletnie skrwawiona. Pomyślałem, że muszę mieć zakrwawioną całą twarz. Nie mogę w tym stanie wyjechać na szosę. Potykając się poszedłem do umywalni.
W zlewie były na pół rozpuszczone kawałki lodu. Lód, przyglądałem mu się z zamętem w głowie. Lód w lodówce. Lód podzwaniający w drinkach, lód w zlewie. Dobry na zatamowanie krwawienia. Wziąłem kawałek i spojrzałem w lustro. Niezły widok. Trzymałem kawałek lodu na przeciętej skroni i próbowałem, według klasycznego określenia, zebrać się do kupy Z marnym powodzeniem.
Po chwili wlałem do zlewu trochę wody i opłukałem twarz. Okazało się, że skaleczenie jest niewielkie i niezbyt poważne, chociaż ciągle jeszcze bardzo krwawiące. Rozejrzałem się w poszukiwaniu ręcznika. Na stole obok apteczki stał słoik z odkręconą nakrętką. Obok leżała łyżeczka. Mój wzrok prześliznął się po nim, ciągle szukając ręcznika, po czym znów zaintrygowany spojrzałem na słoik. Zrobiłem trzy niepewne kroki przechodząc przez pokój. Myślałem, że ten słoik powinien coś dla mnie znaczyć, ale nic nie docierało do mnie w pełni.
Słoik ze sproszkowanym fenobarbitonem, jaki dawałem codziennie Mickeyowi przez dwa tygodnie. Po prostu fenobarbiton, to wszystko. Westchnąłem. Nagle doszło do mnie, że przecież Mickey dostał ostatnią porcję ze słoja. A więc słój powinien być pusty. Wypróżniony. Ten nowy stój był pełny aż po szyjkę, z kawałkami wosku z pieczęci leżącymi obok na stole. Ktoś musiał dopiero co otworzyć świeży słój rozpuszczalnego fenobarbitonu i zużyć kilka łyżeczek.
To jasne. Dla Kanderstega.
Znalazłem ręcznik i wytarłem twarz. Wróciłem do kantoru i ukląkłem przy Adamsie, żeby wyjąć z jego kieszeni klucz. Przestał chrapać. Przekręciłem go na bok. Adams nie żył.
Kropelki krwi wysączyły się z jego uszu, oczu, nosa i ust. Pomacałem głowę w miejscu, gdzie go uderzyłem, pod moimi palcami poruszyły się powyginane kości.
Drżący i przerażony przeszukałem jego kieszenie, znalazłem klucz. Podniosłem się i wolno podszedłem do biurka, żeby zatelefonować na policję. Telefon leżał na podłodze z odłożoną słuchawką. Pochyliłem się i niezręcznie podniosłem telefon lewą ręką, nieprzyjemnie kręciło mi się w głowie. Prostując się z wysiłkiem, postawiłem telefon na biurku. Po mojej brwi zaczęła kapać krew. Już nie miałem siły, żeby ją zmyć.
W stajni widać było jeszcze jakieś światła, paliło się też w boksie Kanderstega. Drzwi boksu były szeroko otwarte, a koń przywiązany za szyję szarpał się i wściekle wierzgał, nie wyglądało na to, że brał środki uspokajające.
Zatrzymałem się z palcem na tarczy telefonicznej i zrobiło mi się zimno. Umysł mój nagle się rozjaśnił. Kandersteg nie dostał środków uspokajających. Wcale nie zależało im na osłabieniu jego pamięci. Raczej wprost przeciwnie. Mickey dostawał fenobarbiton dopiero wtedy, kiedy zaczęło być z nim źle.
Nie chciałem wierzyć w to, co podpowiadał mi rozsądek: jedna lub dwie łyżeczki fenobarbitonu w dużym dżinie z campari z pewnością wywoła fatalne skutki.
Wyraźnie przypomniałem sobie całą scenę, jaką zastałem w kantorze: drinki, niepokój Humbera, radość na twarzy Adamsa. Taka sama jak w momencie, kiedy był przekonany, że mnie zabija. Lubił zabijanie. Ze słów Elinor wywnioskował, że odgadła przeznaczenie gwizdka, i nie tracił czasu, żeby się jej pozbyć.
Nic dziwnego, że nie sprzeciwiał się jej odjazdowi. Wróci do swojego college’u i umrze daleko stąd, głupia dziewczyna, która wzięła za dużą dawkę. Nie będzie to miało żadnego związku z Adamsem czy Humberem. Nic też dziwnego, że był tak zdecydowany mnie zabić: nie tylko z tego powodu, co wiedziałem o koniach, czy że go oszukałem, ale dlatego, że widziałem Elinor pijącą dżin.
Wyobrażenie sobie sceny poprzedzającej moje przybycie nie wymagało wielkiego wysiłku. Adams mówiący gładko:
„A więc przyjechała pani sprawdzić, czy Roke używał gwizdka?”
„Tak”.
„A pani ojciec wie, że jest pani tutaj? Czy wie o gwizdku?” „Ależ nie, ja przyjechałam pod wpływem impulsu. Oczywiście, że ojciec nie wie”.
Musiał uznać ją za idiotkę, skoro popełniła taką gafę, ale prawdopodobnie należał do tego typu mężczyzn, którzy i tak wszystkie kobiety uważają za idiotki.
„Może lodu do drinka. Przyniosę. Żaden kłopot, jest w sąsiednim pokoju… Proszę bardzo, młoda damo… Mocny dżin z odrobiną fenobarbitonu to pewna i szybka droga do nieba”.
Podjął nierozważne ryzyko zabijając Stapletona, i powiodło mu się. A kto wie, czy gdybym został znaleziony w sąsiednim hrabstwie w jakiejś przepaści przy szczątkach motocykla, a Elinor umarłaby w swoim college’u, nie udałoby mu się wyjść cało z tych opresji.
Elinor umarłaby… Ciągle jeszcze trzymałem palec na tarczy telefonu. Przekręciłem trzy razy dziewięć. Nie było odpowiedzi. Nacisnąłem widełki i spróbowałem jeszcze raz. Cisza. Linia nie działała, telefon był głuchy. Wszystko było martwe. Mickey nie żył. Stapleton nie żył, Adams nie żył… Elinor… stop, stop. Spróbowałem zebrać rozproszone myśli. Jeżeli telefon nie działa, ktoś będzie musiał pojechać do college’u Elinor i nie pozwolić jej umrzeć.
W pierwszym odruchu pomyślałem, że ja nie będę mógł tego zrobić. Ale kto? Jeżeli moje rozumowanie było słuszne, Elinor potrzebny był lekarz, i każda chwila, jaką marnowałem na znalezienie innego telefonu czy osoby, która pojechałaby za mnie do Durham, była po prostu zmniejszaniem jej szans na przeżycie. Mogłem tam dojechać w niecałe dwadzieścia minut. Telefonując z Posset nie załatwiłbym pomocy dla Elinor.
Wykonałem trzy próby włożenia klucza do zamka. Nie mogłem utrzymać klucza w prawej ręce, a lewa bardzo mi się trzęsła. Odetchnąłem głęboko, otworzyłem wreszcie drzwi, wyszedłem i zatrzasnąłem je.
Nikt mnie nie zauważył, kiedy wychodziłem przez stajnię tą samą drogą, którą przyszedłem, i kiedy podchodziłem do motocykla. Jednak po pierwszym kopnięciu motocykl nie zapalił i zza rzędu boksów wyszedł Cass, by sprawdzić, co się dzieje.
– Kto tam jest? – zawołał. – To ty, Dan? Co tu robisz? – Szedł w moją stronę.
Nadepnąłem z furią na starter. Silnik kichnął, krztusił się i zawarczał. Nacisnąłem sprzęgło i wrzuciłem bieg.
– Wracaj! – wrzeszczał Cass.
Ale ja już odwróciłem się od niego, wyjechałem z bramy i pędziłem drogą do Posset, aż spod kół tryskały kamienie.
Gaz był w prawej rączce kierownicy. Trzeba było przekręcić go do siebie, by przyspieszyć, i od siebie, by zwolnić. Normalnie to było proste. Tego wieczoru jednak było trochę inaczej: kiedy udało mi się złapać uchwyt wystarczająco mocno, by przekręcić gaz, ból mojej drętwej dotąd ręki ożył tak nagle, że omal nie spadłem z motocykla, jeszcze zanim przejechałem bramę.
Читать дальше