– W porządku – powiedział i pochylił się nad Elinor.
Stałem za nim, kiedy ją badał, i zauważyłem, że obciągnął jej halkę tak, by dosięgała kolan.
– Fenobarbiton i dżin. Czy jest pan pewny?
– Tak.
– Sama to wzięła? – zaczął otwierać torbę.
– Nie. Zdecydowanie nie.
– To miejsce zazwyczaj pełne jest kobiet – powiedział bez związku. – Ale pewnie wszystkie są na jakimś spotkaniu. – Znów przyjrzał mi się badawczo. – Czy może pan mi pomóc?
– Tak.
– Jest pan pewien? – zawahał się.
– Proszę mi tylko powiedzieć, co mam robić.
– Dobrze. Proszę znaleźć duży dzbanek i wiadro lub miednicę. Najpierw wezmę się do niej, a potem pan mi opowie, jak to było.
Wyjął z torby strzykawkę, napełnił ją i zrobił Elinor zastrzyk dożylny. Znalazłem dzbanek i miednicę w ściennej szafie.
– Pan tu już kiedyś był – zauważył lekarz, znów stając się podejrzliwy.
– Raz. – I, aby oszczędzić Elinor, dodałem: – Pracuję u jej ojca. To nic osobistego.
– Cieszy mnie to.
Wyjął igłę, rozmontował strzykawkę i szybko umył ręce.
– Czy wie pan, ile wzięła tabletek?
– To nie byty tabletki. Proszek. Co najmniej łyżeczkę. Może więcej. Miał minę przerażoną.
– Taka ilość byłaby gorzka. Poczułaby ją.
– Dżin i campari… i tak są gorzkie.
– No tak. Wypłuczę jej żołądek. Większość trucizny została już i tak zaabsorbowana, ale jeśli przyjęła aż tyle… to w każdym razie warto spróbować.
Polecił mi napełnić dzbanek letnią wodą, podczas gdy sam starannie umieszczał grubą rurkę w gardle Elinor. Zdziwiło mnie, że przykładał ucho do długiego wystającego końca rurki, i wtedy wyjaśnił mi krótko, że kiedy pacjent jest nieprzytomny i nie może przełykać, trzeba mieć pewność, że rurka weszła do żołądka, a nie do płuc.
– Jeśli słychać oddech, znaczy, że jest się w złym miejscu. Założył lejek na koniec rurki, wziął dzbanek i ostrożnie wlewał wodę.
Kiedy do rurki wlał już przerażającą, jak mi się zdawało, ilość wody, podał mi dzbanek i kazał ustawić miednicę obok siebie. I wtedy zdjął lejek i skierował koniec rurki w dół, do miednicy. Woda wylała się z powrotem, wraz z całą zawartością żołądka Elinor.
– Aha – zauważył spokojnie – jadła coś przedtem. Chyba ciasto. To dobrze.
Trudno mi było okazać taką samą obojętność.
– Czy nic jej nie będzie? – W moim głosie było napięcie. Spojrzał na mnie i wyciągnął rurkę.
– Wypiła to niecałą godzinę przed moim przyjściem?
– Tak, chyba około pięćdziesięciu minut przedtem.
– I jadła coś… Nie, nic jej nie będzie. Zdrowa dziewczyna. Zastrzyk, który jej dałem, jest skutecznym antidotum. Obudzi się prawdopodobnie za godzinę. Wystarczy jedna noc w szpitalu i trucizna będzie już poza organizmem. Będzie zupełnie zdrowa.
Potarłem ręką twarz.
– Duże znaczenie ma tu sprawa czasu – powiedział spokojnie. – Gdyby leżała tak przez wiele godzin… po całej łyżeczce, to może być trzydzieści gramów, albo nawet więcej. – Pokręcił głową. – Na pewno nie przeżyłaby.
Pobrał próbkę zawartości żołądka do analizy, a miednicę przykrył ręcznikiem.
– W jaki sposób przeciął pan sobie głowę? – zapytał nagle.
– W bójce.
– Trzeba to zszyć. Chce pan, żebym to zrobił?
– Tak. Bardzo dziękuję.
– Zrobię to, jak pannę Tarren zabiorą do szpitala. Doktor Pritchard powiedziała, że zadzwoni po karetkę. Powinni tu zaraz być.
– Doktor Pritchard?
– Wykładowczyni, która mnie wezwała. Mam gabinet tuż za rogiem. Zatelefonowała do mnie i powiedziała, że jakiś gwałtowny, zakrwawiony młodzieniec upiera się, że panna Tarren została otruta i żebym lepiej przyszedł i sprawdził – uśmiechnął się przelotnie. – Nie powiedział mi pan jeszcze, jak to się stało.
– Och, to taka długa historia – odparłem zmęczonym głosem.
– Będzie pan musiał to opowiedzieć policji.
Skinąłem głową. Było za dużo rzeczy, które będę musiał opowiedzieć policji. Nie oczekiwałem na to specjalnie niecierpliwie. Lekarz wyjął pióro i papier i napisał list, który miał towarzyszyć Elinor do szpitala.
Na korytarzu zadźwięczały nagle dziewczęce głosy, tupot nóg, odgłos otwieranych i zamykanych drzwi. Studentki wróciły ze swojego spotkania zbyt wcześnie z punktu widzenia Elinor, jako że będą teraz świadkami jej wyjazdu do szpitala.
Ciężkie kroki zatrzymały się przed drzwiami pokoju i rozległo się pukanie. Przyszli dwaj mężczyźni w fartuchach, bardzo umiejętnie przenieśli Elinor na nosze, owinęli w koce i wynieśli. Fala miłych głosów za drzwiami podniosła się ze współczuciem i zaciekawieniem.
Doktor zamknął drzwi za sanitariuszami i nie tracąc czasu wyjął z torby igłę i nici, żeby zszyć ranę na mojej skroni. Przysiadłem na łóżku Elinor, kiedy dezynfekował mi ranę i nakładał szwy.
– Dlaczego pan się bił? – zapytał zawiązując nić.
– Bo zostałem zaatakowany.
– Tak? – Zmienił pozycję, by szyć pod innym kątem, i oparł się o mnie, nie chcąc tracić równowagi.
Poczuł, że cofam się pod tym naciskiem, i przyjrzał mi się pytająco.
– A więc pan oberwał najwięcej?
– Nie – powiedziałem wolno. – Ja wygrałem. Skończył nakładanie szwów i obciął nić nożyczkami.
– No, to gotowe. Blizna nie będzie duża.
– Dziękuję – zabrzmiało to trochę słabo.
– Czy dobrze się pan czuje? – zapytał lekarz szorstko. – Czy też jasnożółty połączony z szarym to normalny kolor pana cery?
– Jasnożółty jest normalny. Szary świadczy o tym, jak się czuję – uśmiechnąłem się blado. – Dostałem też w tył głowy.
Pomacał guza za uchem i powiedział, że przeżyję to. Zapytał, ile mam takich miejsc na ciele, i wtedy usłyszeliśmy następne ciężkie kroki na korytarzu, a potem drzwi otworzyły się z trzaskiem.
Do pokoju weszło dwóch barczystych policjantów.
Znali lekarza. Wyglądało na to, że często współpracuje z policją w Durham. Przywitali się uprzejmie, lekarz zaczął wyjaśniać, że panna Tarren jest już w drodze do szpitala. Przerwali mu.
– Przyszliśmy po niego, doktorze – powiedział wyższy z policjantów wskazując na mnie. – Stajenny o nazwisku Daniel Roke.
– Tak, on właśnie zgłosił wypadek panny Tarren…
– Nie, doktorze, to nie ma żadnego związku z panną Tarren i jej chorobą. Chcemy go przesłuchać w innej sprawie.
– On nie jest w najlepszym stanie – rzekł lekarz. – Myślę, że musicie dać mu spokój. Nie można tego odłożyć?
– Przykro mi, ale to niemożliwe, doktorze.
Obydwaj podeszli do mnie. Ten, który przez cały czas mówił, był wysokim rudym mężczyzną w moim wieku, o zmęczonej twarzy, bez uśmiechu. Jego towarzysz był troszkę niższy, miał brązowe oczy i również przez cały czas miał się na baczności. Sprawiali wrażenie, jakby obawiali się, że mogę się poderwać na nich.
Bardzo sprawnie pochylili się i złapali mnie za ręce. Rudzielec, który był z mojej prawej strony, wyciągnął z kieszeni kajdanki i obydwaj mi je założyli.
– Lepiej bądź spokojny, kolego – poradził rudzielec, najwyraźniej biorąc moje próby wyswobodzenia ręki z bolesnego uścisku za chęć ucieczki.
– Puść mnie – powiedziałem. – Przecież nigdzie nie uciekam…
Puścili, odstąpili o krok, przyglądając mi się. Na ich twarzach nie było żadnego niepokoju; myślę, że początkowo naprawdę obawiali się, że ich zaatakuję. Było to denerwujące. Odetchnąłem głęboko, by zapanować nad bólem ręki.
Читать дальше