Do dwóch uniesionych palców dołączył trzeci.
– Jest jedno ale, i dotyczy również trzeciej możliwości, to znaczy, że dziewczyna wbrew wszelkim przypuszczeniom odebrała sobie życie. Gdzieś na tej ograniczonej przestrzeni muszą znajdować się jej zwłoki.
Vanger uderzył dłonią w środek mapy.
– Kilka dni po jej zniknięciu zaczęliśmy poszukiwania, przeczesując wyspę wzdłuż i wszerz. Ludzie przejrzeli każdy rów, każdą rozpadlinę i wyrwę. Zaglądaliśmy do każdego budynku i komina, na każde poddasze, do każdej stodoły i studzienki.
Starzec odwrócił wzrok od Mikaela i wpatrywał się w ciemność za oknem. Jego głos przycichł i nabrał bardziej osobistego tonu.
– Przez całą jesień ciągle jej szukałem, również wtedy, gdy zakończyliśmy przeczesywanie terenu i gdy ludzie stracili nadzieję. Ponieważ nie musiałem się poświęcać pracy, zacząłem codzienne spacery po wyspie, chodziłem tam i z powrotem. Nadeszła zima, ciągle nie znaleźliśmy żadnego śladu. Wiosną ponowiłem próby, aż w końcu uzmysłowiłem sobie ich niedorzeczność. Latem zatrudniłem trzech obeznanych z lasem mężczyzn, którzy razem z psami szkolonymi do wykrywania zwłok ponownie przeszukali całą wyspę. Przeczesywali systematycznie metr po metrze. Wtedy zacząłem przypuszczać, że ktoś pozbawił ją życia, szukali więc miejsca, w którym ukryto ciało. Pracowali przez trzy miesiące. Nie znaleźli najmniejszego śladu Harriet. Jak gdyby rozpłynęła się w powietrzu.
– Widzę kilka innych możliwości – wtrącił Mikael.
– Słucham.
– Mogła utonąć albo utopić się. To jest wyspa, a woda ukryje prawie wszystko.
– To prawda. Ale prawdopodobieństwo nie jest duże. Pomyśl, jeżeli Harriet utonęła, to logiczną rzeczą jest, że wypadek miał miejsce gdzieś niedaleko osady. Nie zapominaj, że zamieszanie na moście było najbardziej dramatycznym wydarzeniem, jakie dotknęło Hedeby w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. I był to chyba najmniej odpowiedni moment na spacer na drugą stronę wyspy, przynajmniej dla normalnej, ciekawej świata szesnastoletniej dziewczyny. Ale co ważniejsze – ciągnął – prądy nie są tutaj szczególnie wartkie, a wiatr o tej porze roku wieje głównie z północy i z północnego wschodu. Jeżeli coś wpadnie do wody, to wypłynie gdzieś przy brzegu stałego lądu, a ten jest przecież prawie w całości zabudowany. Tak, o tym też myślałem; szukaliśmy we wszystkich miejscach, w których mogła zatonąć. Wynająłem młodzież z klubu nurkowego w Hedestad, przez cale lato przeczesywali dno w cieśninie i wzdłuż brzegów… żadnego śladu. Jestem przekonany, że nie ma jej w wodzie, bo wtedy byśmy ją znaleźli.
– Ale czy nie mogła ulec wypadkowi w innym miejscu? Most był wprawdzie zamknięty, ale do stałego lądu jest bardzo blisko. Mogła przepłynąć wpław albo łódką.
– To się wydarzyło pod koniec września, więc woda była na tyle zimna, że nie zachęcała do kąpieli, zwłaszcza podczas takiego zamieszania. Ale nawet gdyby Harriet wpadła na pomysł, żeby przepłynąć na drugi brzeg, co już samo w sobie wywołałoby sensację, nie pozostałaby niezauważona. Na moście mieliśmy kilkanaście par oczu, a po drugiej stronie, wzdłuż brzegu, stało dwustu, trzystu gapiów obserwujących całe przedstawienie.
– A łódka?
– Nie. Tego dnia mieliśmy na wyspie dokładnie trzynaście łodzi. Prawie wszystkie spacerowe były już wciągnięte na ląd. W porcie jachtowym stały dwie drewniane motorówki. Z siedmiu łodzi o płaskim dnie pięć leżało na brzegu.
Przy plebanii jedna łódź kołysała się na wodzie, jedna leżała do góry dnem na trawie. W Óstergarden była jeszcze jedna motorówka i jedna łódź wiosłowa. Wszystkie te łodzie zostały zinwentaryzowane i znajdowały się na swoim miejscu.
Gdyby Harriet przeprawiła się łódką, musiałaby zostawić ją na drugim brzegu.
Vanger uniósł cztery palce.
– Tym samym pozostaje tylko jedna sensowna możliwość, a mianowicie ta, że Harriet zniknęła wbrew własnej woli. Ktoś ją zabił i ukrył zwłoki.
LISBETH SALANDER spędziła poranek drugiego dnia świąt na czytaniu kontrowersyjnego dzieła Blomkvista o dziennikarstwie ekonomicznym. Książka miała dwieście dziesięć stron, tytuł Jeźdźcy templariuszy i podtytuł Nauczka dla reporterów ekonomicznych. Na okładce, starannie zaprojektowanej przez Christera Malma, widniała – na pierwszy rzut oka – zwykła fotografia sztokholmskiej giełdy. Zdjęcie zostało jednak poddane cyfrowej obróbce i uważny czytelnik po chwili dostrzegał brak podstawy. Budynek po prostu wisiał w powietrzu. Trudno wyobrazić sobie ilustrację, która bardziej wymownie zapowiadałaby charakter tekstu.
Salander stwierdziła, że Blomkvist ma świetny styl. Pisze otwarcie i z zaangażowaniem i nawet czytelnik niezorientowany w zawiłościach żurnalistyki ekonomicznej może odnieść pożytek z lektury. Ton książki był ostry i sarkastyczny, ale przede wszystkim przekonujący.
W pierwszym rozdziale, wypowiadając coś w rodzaju wojny, Blomkvist nie przebierał w słowach. Szwedzcy dziennikarze ekonomiczni w ciągu ostatnich dwudziestu lat przekształcili się w grupę niekompetentnych chłopców na posyłki, którzy – skupieni na własnym ego – stracili umiejętność krytycznego myślenia. Ten ostatni wniosek wysnuł na podstawie następującego zjawiska: większość reporterów zupełnie bezkrytycznie zadowala się wypowiedziami dyrektorów przedsiębiorstw i spekulantów giełdowych, nawet jeżeli owe wypowiedzi ewidentnie wprowadzają słuchacza w błąd albo zawierają nieprawdziwe dane. Dziennikarze gospodarczy tego pokroju są albo tak naiwni i łatwowierni, że powinno się ich odsunąć od zawodu, albo – co gorsza – zupełnie świadomie sprzeniewierzają się dziennikarskiej misji, polegającej na poszukiwaniu prawdy i rzetelnym informowaniu społeczeństwa. Blomkvist twierdził, że często wstydzi się miana publicysty ekonomicznego, ponieważ tym samym naraża się na ryzyko pomylenia go z osobami, których w ogóle nie uważa za publicystów.
Porównywał dokonania dziennikarzy gospodarczych z pracą dziennikarzy kryminalnych i korespondentów zagranicznych. Namalował sugestywny obraz sytuacji, w której reporter sądowy w sprawozdaniu z procesu w sprawie morderstwa, przedstawiłby stanowisko oskarżyciela jako jedynie obowiązujące. Trudno sobie wyobrazić wrzask, jaki podniósłby się w mediach, gdyby dziennikarz nie zdobył informacji od obrońcy albo nie porozmawiał z rodziną ofiary, nie dając ani sobie, ani czytelnikom szans na zrozumienie i własną ocenę sytuacji. Blomkvist uważał, że te same reguły powinny obowiązywać dziennikarzy gospodarczych.
Pozostałą część książki stanowił szereg dowodów mających potwierdzić wstępne tezy. W dość długim rozdziale autor rozwodził się nad sposobem, w jaki sześć największych dzienników, a także „Finanstidningen", „Dagens Industri" i telewizyjny program „Aekonomi" relacjonowały rozwój znanego przedsiębiorstwa w branży informatycznej. Blomkvist cytował i analizował wypowiedzi reporterów, by później opisać, jak wyglądała sytuacja naprawdę. Przedstawiając rozwój firmy, powtarzał raz za razem proste pytania, które poważny reporter powinien był postawić, ale których całe grono żurnalistów ekonomiczynch nie zadało. To był świetny chwyt.
Inny rozdział traktował o lansowaniu akcji Telii [§]. W tym najbardziej kpiarskim i ironicznym fragmencie książki BIomkvist dosłownie wychłostał kilku wymienionych z nazwiska dziennikarzy, między innymi szczególnie go irytującego Williama Borga. W jednym z końcowych rozdziałów autor porównał poziom kompetencji szwedzkich i zagranicznych dziennikarzy. Opisywał sposób, w jaki podobne zagadnienia w swoich krajach relacjonowali poważni reporterzy z „Financial Times", „The Economist" i kilku niemieckich czasopism gospodarczych. Porównanie nie wypadło na korzyść Szwedów. Ostatni rozdział zawierał propozycje poprawy tej opłakanej sytuacji. Końcowy akapit nawiązywał do wstępu:
Читать дальше