Zobaczyła Ferdynanda Altenhoffena, nieszczęsnego księcia, targanego wichrami ze wschodu i z zachodu, szalejącymi po Europie, która zmieniała się stanowczo zbyt szybko. Stał zrezygnowany i bezradny, więzień własnego miejsca i czasu, bił zamszowymi rękawicami o jedwabne pludry i trząsł się z wściekłości i rozpaczy, nie mogąc ukarać zabójcy jedynego przyjaciela, jakiego miał w życiu. Oparty o kolumnę w sali udekorowanej gobelinami i sztandarami, wspominał lata młodości, wspólne marzenia, własny podziw dla młodzieńca, który poszedł na wojnę i wrócił okryty bliznami i chwałą. W murach zamku wciąż rozbrzmiewał jego śmiech, jego spokojny, rozważny głos, jego rzucane na stronie ważkie uwagi, wytworne komplementy pod adresem dam, stanowcze rady, echo i ciepło jego przyjaźni… Ale oto go zabrakło. Odszedł w mroki.
“A najgorsze, mistrzu van Huysie, najgorsze, stary przyjacielu, stary malarzu, któryś miłował go prawie tak jak ja, najgorsze, ze nie można go pomście; i ona, i ja, i on sam, jesteśmy igraszkami w rękach możnych, w rękach tych, co mocą własnych pieniędzy i wpływów postanawiają, że czas wymaże Ostenburg z map, które kreślą kartografowie… Nie mogę żadnej głowy ściąć na grobie mego druha, choćbym nawet wiedział, którą. Tylko ona wiedziała, ale zataiła. Zabiła go swym milczeniem, zezwoliła, by stawił się jak co wieczór – ja też opłacam dobrych szpiegów – przy fosie Wrót Wschodnich, zmamiony niemym śpiewem syrenim, który pcha mężczyzn w objęcia przeznaczenia. Przeznaczenia, co uśpione albo ślepe się zdaje, lecz pewnego dnia otwiera oczy i patrzy na nas.
Jak widzisz, mistrzu van Huysie, nie ma miejsca na zemstę. Zawierzam ją więc tylko twym rękom i twemu geniuszowi, a nikt nie zapłaci ci za obraz tyle, ile ja ci zapłacę za ten. Żądam sprawiedliwości, choćby tylko dla mnie. Choćby po to, żeby ona wiedziała, że ja wiem, i żeby jeszcze ktoś oprócz Boga dowiedział się, gdy my, jak Roger d'Arras, w proch się obrócimy. Zatem namaluj ten obraz, mistrzu van Huysie. Na niebiosa, namalujże go. Niech znajdzie się na nim wszystko, niech to będzie twoje najlepsze, najstraszliwsze dzieło. Namaluj go, a potem niech Diabeł, któregoś kiedyś namalował na koniu u jego boku, porwie nas wszystkich”.
I wreszcie zobaczyła rycerza, jak spaceruje o zmroku koło fosy Wrót Wschodnich, w kaftanie z rozcięciami i w amarantowych pludrach, ze złotym łańcuchem na szyi i bezużytecznym sztyletem przypasanym do boku. Jest sam, giermek nie rozprasza jego rozmyślań. Zobaczyła, jak podnosi oczy ku ostrołukowemu oknu, a na jego twarzy pojawia się delikatny uśmiech, nieobecny i melancholijny. Uśmiech, który jest zwierciadłem wspomnień, chwil uniesienia i chwil grozy, a także przeczucia własnego losu. I może Roger d'Arras domyśla się kusznika, który stoi ukryty po drugiej stronie wyszczerbionego blanku, porośniętego bujnymi krzewami, naciąga cięciwę kuszy i mierzy mu w bok. A rycerz nagle pojmuje, że całe jego życie, ta długa droga, jaką przebył pośród bitew stoczonych w chrzęszczącej zbroi, spocony i zlany potem, pośród uścisków kobiet, owe trzydzieści osiem lat, jakie dźwiga niczym ciężki tobół, dopełnia się właśnie tu, w tym miejscu i w tej chwili, i że za tym ostatnim bólem nie będzie już nic. Ogarnia go dogłębna żałość nad samym sobą, bo zdaje mu się niesprawiedliwe, by tak skończyć między dwiema latarniami, zakłuty jak byle knur. Podnosi więc delikatną, piękną, męską rękę – widząc ją, natychmiast zastanawiamy się, którym mieczem wywijała, które cugle dzierżyła, które ciało pieściła, które pióro maczała w kałamarzu, nim skreśliła kilka słów na pergaminie… Podnosi tę rękę na znak protestu, o którym wie, że to protest daremny, przede wszystkim dlatego, że nie fest pewien, przed kim ma go złożyć. Chciałby krzyczeć, ale musi być wierny zasadom honoru. Dlatego przesuwa drugą dłoń ku sztyletowi, bo myśli, że nawet jeżeli nie wydobędzie klingi, nawet jeśli tylko zdoła go chwycić za rękojeść, będzie to bardziej rycerska śmierć… Słyszy toing cięciwy i przez ułamek sekundy przychodzi mu do głowy, że powinien zejść z toru lotu strzały. Ale przecież grot porusza się szybciej niż człowiek. I czuje, jak z jego duszy dobywa się powoli gorzki lament nad sobą samym, i rozpaczliwie szuka w pamięci jakiegoś Boga, przed którym mógłby okazać skruchę. I ze zdumieniem stwierdza, że nie odczuwa najmniejszej skruchy, chociaż nie jest do końca pewien, czy tego wieczoru jakikolwiek Bóg miałby ochotę go wysłuchać. Wreszcie czuje uderzenie. Tyle ich wcześniej otrzymał, do dziś nosi blizny. Ale wie, że po tym jednym blizny już nie będzie. Bólu też nie ma, tylko dusza po prostu ulatuje mu przez usta. W końcu nadchodzi nieubłagana noc, a on, pogrążając się w niej, wie, że tym razem będzie to noc wieczna. I kiedy Roger d'Arras krzyczy, nie jest już zdolny usłyszeć własnego głosu.
Figury na szachownicy nie miały litości. Zatrzymywały
go i pochłaniały. Była w tym jakaś groza, ale i jedyna
w swoim rodzaju harmonia. Bo przecież czy istnieje na
świecie coś poza szachami?
Vladimir Nabokov, Zaszczita Łużyna
Muńoz skrzywił się w niepełnym uśmiechu, mechanicznym i nieobecnym, który nie obligował go do niczego, nie usiłował nawet wzbudzać sympatii.
– A więc tak się sprawy miały… – powiedział cicho, dopasowując swój krok do Julii.
– Ano. – Szła zamyślona, z pochyloną głową. Wyjęła dłoń z kieszeni kurtki i odgarnęła włosy z twarzy. – Zna pan teraz całą historię… Chyba miał pan prawo do tego. Zasłużył pan.
Szachista popatrzył przed siebie, dumając nad tym nowo nabytym prawem.
– No tak – mruknął.
Szli bez pośpiechu, w milczeniu, jedno obok drugiego. Było chłodno. Węższe i mniejsze uliczki spowijał jeszcze mrok, a światło latarni gdzieniegdzie odbijało się w mokrym asfalcie, połyskując jak świeży werniks. Za to na otwartej przestrzeni cienie bledły pod naporem coraz gęstszej jasności, napływającej z drugiego końca alei, gdzie sylwetki budynków na tle nieba przechodziły już z czerni w szarość.
– A czy jest jakiś szczególny powód – spytał Muńoz – że dotychczas ukrywała pani przede mną resztę tej historii?
Zanim Julia odpowiedziała, zerknęła nań z ukosa. Nie widać było po nim urazy, raczej niedbałe zainteresowanie. Patrzył beznamiętnie na wyludnioną ulicę, ręce trzymał w kieszeniach płaszcza, postawiony kołnierz sięgał mu uszu.
– Uznałam, że może nie chciałby pan komplikować sobie życia.
– Rozumiem.
Kiedy wyszli zza rogu, powitał ich łoskot śmieciarki. Muńoz zatrzymał się i pomógł Julii przejść między dwoma pustymi kubłami.
– A co teraz pani zamierza zrobić?
– Nie wiem. Chyba dokończę renowację. I napiszę o całej sprawie długi raport. Dzięki panu stanę się trochę sławna.
Muńoz słuchał nieuważnie, jakby myślami był gdzie indziej.
– Jak tam śledztwo?
– Pewnie w końcu znajdą mordercę, o ile taki istnieje. Zawsze kogoś znajdują.
– Podejrzewa pani kogoś? Julia wybuchła śmiechem.
– Boże święty, pewnie, że nie – zamyśliła się z grymasem niepewności na twarzy. – Przynajmniej nie chciałabym…
– Spojrzała na szachistę. – Mam wrażenie, że prowadzenie śledztwa w sprawie zbrodni, której mogło nie być, bardzo przypomina to, co pan zrobił z obrazem.
Muńoz skrzywił usta w niedokończonym uśmiechu.
– Wszystko zapewne jest kwestią logiki – odparł. – Może tyle detektyw i szachista mają ze sobą wspólnego… – Przymknął oczy, więc Julia nie potrafiła orzec, czy żartował, czy mówił serio. – Podobno Sherlock Holmes grywał w szachy.
Читать дальше