– Bardzo dobrze – potwierdził Muńoz. – A dlaczego?
– Bo pole b3 jest białe. Ale gdyby ten goniec ruszył się z b4, ciągle stałby na szachownicy, a go tam nie ma. Pewnie został zbity dużo wcześniej, w innym momencie partii,
– Prawidłowe rozumowanie. Czyli co nam zostaje?
Julia popatrzyła na szachownicę, czując, że nagły zimny dreszcz przechodzi ją po plecach i ramionach, jakby za dotknięciem ostrza noża. Do wyboru pozostawała tylko jedna figura, o której jeszcze nie wspomniała.
– Zostaje konik – powiedziała mimowolnym szeptem i przełknęła ślinę. – Biały konik.
Muńoz pochylił się ku niej z poważną miną.
– Biały skoczek, otóż to. – Chwilę siedział, nic nie mówiąc, i patrzył nie na szachownicę, a na Julię. – Biały skoczek, który z b4 przeszedł na c2, odsłaniając tym ruchem groźną dla czarnego hetmana wieżę… I właśnie tam, na c2, czarny hetman, chroniąc się przed szachem i chcąc zdobyć przewagę liczebną, zbił skoczka. – Muńoz znowu zamilkł, sprawdzając, czy o czymś ważnym nie zapomniał. Wreszcie blask w jego oczach przygasł, jakby ktoś przekręcił wyłącznik. Szachista oderwał wzrok od Julii, jedną ręką zgarnął bierki, drugą zamknął szachownicę, kończąc tym gestem swój udział w sprawie.
– Czarna królowa – powiedziała osłupiała Julia, niemalże słysząc warkot, z jakim jej umysł pracował na najwyższych obrotach.
– Tak. – Muńoz wzruszył ramionami. – Czarna królowa zabiła rycerza… Cokolwiek to oznacza.
Julia podniosła do ust papierosa, który był już tylko kupką żaru, zaciągnęła się mocno, parząc sobie palce i rzuciła resztkę na podłogę.
– To oznacza – wymamrotała, wciąż oszołomiona odkryciem – że Ferdynand Altenhoffen jest niewinny… – Zaśmiała się sucho i z niedowierzaniem popatrzyła na szkic partii, leżący nadal na blacie. Następnie wyciągnęła dłoń i położyła palec wskazujący na polu cl, na fosie Wrót Wschodnich cytadeli ostenburskiej, gdzie zabito Rogera d'Arras. – To oznacza – dodała czując dreszcz – że Beatrycze Burgundzka kazała zamordować rycerza.
– Beatrycze Burgundzka?
Julia przytaknęła. Teraz wszystko wydawało się tak jasne, tak oczywiste… Sama strzeliłaby sobie w łeb za karę, że wcześniej na to nie wpadła. Cała partia, cały obraz dosłownie wykrzykiwały tę prawdę. Van Huys uwiecznił ją z wielką starannością, co do szczegółu.
– Nie mogło być inaczej… Czarna dama, oczywiście: Beatrycze, księżna Ostenburga. – Chwilę szukała słów. – Przeklęta żmija.
Widziała to teraz aż nadto wyraźnie: malarza, który porusza się po swojej pachnącej oliwami i terpentyną pracowni – od światła okiennego ku łojowym świecom stojącym tuż przy obrazie. Miesza pigment miedziowy z żywicą, żeby uzyskać zdecydowaną zieleń, która oprze się stuleciom. Potem powoli kładzie ją kolejnymi pociągnięciami pędzla, uzupełnia fałdy sukna przykrywającego stół, zamalowuje napis QUIS NECAVIT EQUITEM , który kilka tygodni wcześniej sporządził za pomocą aurypigmentu. Zakrywa przepiękne gotyckie litery z takim bólem, bez wątpienia na zawsze. Ale książę Ferdynand miał rację: “To zbyt oczywiste, mistrzu van Huysie”.
Chyba jakoś tak to się odbyło, a stary mistrz na pewno złorzeczył przez zaciśnięte zęby, manewrując z wolna pędzlem, a tymczasem w blasku świec żywo lśniły niedawno położone na dębowej desce kolory. Może właśnie w tym momencie potarł sobie zmęczone oczy i pokręcił głową. Wzrok miał już nie ten, i to od jakiegoś czasu. Czuł upływające lata. Z coraz większym trudem potrafił się skupić nawet nad jedyną rozrywką, jaka zimą, gdy dni są krótsze, a światła mniej, pomagała mu zapomnieć o malowaniu: nad szachami. Tę pasję dzielił z nieszczęsnym panem Rogerem, który za życia był jego protektorem i przyjacielem i pomimo różnicy stanu i pozycji nie brzydził się poplamionego farbami kaftana, kiedy odwiedzał go w pracowni, żeby rozegrać partyjkę pośród olejków, glinek, pędzli i nieukończonych obrazów. Jak nikt potrafił na przemian toczyć walkę na bierki i gawędzić o sztuce, miłości i wojaczce. Albo wygłaszać niezwykłe myśli, jak ta, często powtarzana, a dziś brzmiąca w uszach złowrogo: że szachy to gra dla ludzi, którzy lubią bezczelnie przechadzać się po paszczy Diabła.
Obraz był już gotowy. W młodych latach Pieter van Huys wraz z ostatnim pociągnięciem pędzla odmawiał był krótką modlitwę dziękczynną za szczęśliwe dokończenie dzieła. Ale z upływem lat jego usta coraz bardziej milkły, oczy stawały się coraz suchsze, a włosy posiwiały. Skinął tylko głową, odłożył pędzel do glinianego pojemnika wypełnionego rozpuszczalnikiem i wytarł palce w pomięty skórzany fartuch. Następnie podniósł kandelabr i cofnął się o krok. Niech mu Bóg wybaczy, ale trudno było w tym momencie nie doświadczać uczucia dumy. Partia szachów znacznie wykraczała poza treść zamówienia księcia pana. Na obrazie było wszystko: życie, piękno, miłość, śmierć, zdrada. Ta dębowa deska jest dziełem sztuki, które przeżyje i jego, i tych, których na niej przedstawił. Stary mistrz flamandzki poczuł w sercu chłodny powiew nieśmiertelności.
Zobaczyła Beatrycze Burgundzką, księżną Ostenburga, jak siedzi pod oknem i czyta Poemat o róży i rycerzu , a promień słońca pada ukośnie zza jej ramion, oświetlając iluminowane stronice. Zobaczyła, że jej ręka w kolorze kości słoniowej, z lśniącym w owym promieniu pierścieniem, drży delikatnie niczym liść na gałęzi podczas lekkiego zefiru. Może kochała i była nieszczęśliwa, a duma nie pozwalała jej zapomnieć, że ów mężczyzna śmiał odmówić jej tego, czego nie odmówił królowej Ginewrze sam Lancelot z Jeziora… Ale mogło też być inaczej: najemny kusznik miał pomścić urazę, jaka została po dawnych uniesieniach, po ostatnim pocałunku, po bezwzględnym pożegnaniu… Nad odległym krajobrazem pędziły chmury po niebieskim flamandzkim niebie, a dama wciąż siedziała pogrążona w lekturze książki trzymanej na podołku. Nie. To było niemożliwe, przecież Ferdynand Altenhoffen w życiu nie złożyłby hołdu zdradzie, a Pieter van Huys nie włożyłby w swoje dzieło całej maestrii i wiedzy… Raczej należałoby podejrzewać, że oczy nie patrzyły przed siebie, bo starały się ukryć łzę. Ze czarny aksamit był kirem po własnym sercu, przeszytym tym samym grotem, który zaświstał przy fosie. Sercu, które ustąpiło przed racją stanu, przed zaszyfrowanym listem jej kuzyna, księcia Burgundii, Karola: złożonym na kilka razy pergaminem ze złamaną pieczęcią, który, oniemiała z rozpaczy, zmięła zimnymi dłońmi, a później spaliła w płomieniu świecy. Listem poufnym, przekazanym przez zauszników.
Intrygi i spiski knute wokół księstwa i jego przyszłości, która była także przyszłością Europy. Stronnictwo francuskie, stronnictwo burgundzkie. Cicha wojna gabinetowa, równie bezlitosna, jak najsroższa bitwa w polu: bez bohaterów, za to z katami w koronkach, których bronią byty sztylet, trucizna i kusza… Zew krwi, powinność, jakiej domagała się rodzina, nie zakładały niczego, czego później nie wybaczyłby dobry spowiednik. Co najwyżej tego, żeby stanęła właściwego dnia i o właściwej godzinie w oknie wieży Wrót Wschodnich, gdzie co wieczór pokojówka czesała jej włosy. W oknie, pod którym dzień w dzień o tej samej porze przechadzał się Roger d'Arras, rozmyślając samopas o swej niemożliwej miłości i o swoich tęsknotach.
Tak. Może czarna dama miała oczy spuszczone, wbite w książkę na podołku, wcale nie dlatego, że czytała, ale ponieważ płakała. Ale mogło też być i tak, że nie śmiała spojrzeć w oczy malarza, przez które bacznie przyglądały jej się Wieczność i Historia.
Читать дальше