Julia wróciła do domu o drugiej w nocy. Cesar i Sergio odprowadzili ją aż do bramy. Chcieli jej towarzyszyć dalej, na trzecie piętro, ale nie zgodziła się, dała im po całusie na pożegnanie i ruszyła po schodach sama. Szła powoli, rozglądając się z niepokojem, ale kiedy sięgnęła do torebki po klucze, poczuła uspokajający chłód pistoletu.
A jednak, przekręcając klucz w zamku, sama dziwiła się sobie, że przyjmuje sytuację z takim spokojem. Odczuwała wprawdzie strach w postaci czystej i wyrazistej, do którego oceny nie potrzeba było zdolności abstrakcyjnych, jak powiedziałby Cesar, przedrzeźniając Muńoza. Tyle że z owym strachem nie wiązała się upokarzająca udręka ani chęć ucieczki, przeciwnie, tłumiła go ogromna ciekawość. Chodziło o jej osobistą dumę, o wyzwanie. O niebezpieczną i podniecającą zabawę. Jak podczas zabijania piratów w Nibylandii.
Zabijanie piratów. Julia była oswojona ze śmiercią od wczesnego dzieciństwa. Jej pierwsze wspomnienie dotyczyło ojca leżącego nieruchomo, z zamkniętymi oczami, na kołdrze w sypialni. Otaczali go poważni ludzie w ciemnych strojach, odzywający się do siebie cicho, jakby bali się go zbudzić. Julia miała sześć lat i ten niezrozumiały, podniosły spektakl zawsze już potem kojarzył jej się z obrazem matki, która nawet w takiej chwili nie uroniła łzy, tylko siedziała w żałobnej sukni, jeszcze bardziej nieprzystępna niż przedtem. Wspominała jej suchą, władczą dłoń, która zmusiła ją, żeby ostatni raz pocałowała zmarłego. I to Cesar właśnie, Cesar, którego zapamiętała znacznie młodszym, wziął ją na ręce i zabrał z tej ceremonii. Siedząc na jego kolanach, Julia patrzyła na zamknięte drzwi, za którymi specjaliści od pogrzebowej celebry przygotowywali trumnę.
“Tak jakby to nie był on, Cesar – powiedziała wtedy z trudem hamując łkanie. Nigdy nie wolno płakać, mawiała jej matka. To była jedyna lekcja, jaką zdołała jej wpoić. – Tata nie jest taki, jak przedtem”.
“Bo to już nie jest on – brzmiała odpowiedź. – Twój tata odszedł gdzie indziej”.
“Gdzie?”
“Wszystko jedno, księżniczko… W każdym razie nie wróci”.
“Nigdy?”
“Nigdy”.
Julia zmarszczyła czoło w dziecięcym zamyśleniu.
“Nie chcę go już całować… Ma taką zimną skórę”.
Popatrzył na nią przez chwilę w milczeniu i mocno przytulił. Wciąż pamiętała ciepło, jakie wtedy poczuła, i subtelny zapach jego skóry i ubrania.
“Kiedy tylko zechcesz, możesz przyjść pocałować mnie”.
Julia nie przypomniała sobie dokładnie momentu, kiedy dotarło do niej, że Cesar jest homoseksualistą. Może ta prawda objawiała się jej krok po kroku, poprzez drobne szczegóły, przez intuicję. Pewnego dnia, niebawem po swoich dwunastych urodzinach, po drodze ze szkoły wstąpiła do antykwariatu i zobaczyła, jak Cesar dotyka policzka jakiegoś chłopca. Tylko tyle, muśnięcie czubkiem palców i nic więcej. Chłopak minął Julię posyłając jej uśmiech i poszedł sobie. Cesar zapalił papierosa i dłuższą chwilę przypatrywał się jej, po czym zaczął nakręcać zegary.
Kilka dni później, podczas zabawy figurkami Bustellego, Julia zadała mu pytanie:
“Cesar… Ty nie lubisz dziewczyn?”.
Antykwariusz siedział przy biurku i przeglądał książki. Początkowo tak jakby nie dosłyszał. Dopiero po paru chwilach uniósł głowę, a jego spokojne błękitnookie spojrzenie spoczęło na Julii.
“Jedyną dziewczyną, jaką lubię, jesteś ty, księżniczko”.
“A inne?”
“Jakie inne?”
Nie odezwali się więcej. Ale tamtej nocy przed zaśnięciem Julia myślała o słowach Cesara i poczuła się szczęśliwa. Nikt go jej nie odbierze, nie ma się co bać. I nigdy nie odejdzie gdzieś daleko, skąd się nie wraca, jak jej ojciec.
A potem przyszły inne czasy. Długie opowieści w złotawym świetle antykwariatu, młodość Cesara, Paryż i Rzym pomieszane z historią, sztuką, książkami i przygodami. Wspólne mity. “Wyspa skarbów przeczytana rozdział po rozdziale pośród starych kufrów i pordzewiałych panoplii. Biedni, sentymentalni piraci, którym podczas księżycowych nocy na Karaibach kamienne serca miękły na samą myśl o starych matkach. Bo przecież piraci też mają matki. Nawet tak przebiegły łotr jak Jakub Hak, który dał się poznać podczas wypraw łupieżczych, a pod koniec każdego miesiąca wysyłał nieco złotych hiszpańskich dublonów tej, co dała mu życie, żeby osłodzić dni jej starości. Chcąc zilustrować te historie, Cesar wyjmował ze skrzyni parę starych szabli i uczył ją flibustierskiego fechtunku: pozycja szermiercza i wycofanie, nie każde cięcie oznacza poderżnięcie gardła, a rzut hakiem przy abordażu wykonuje się dokładnie w ten sposób. Wydobywał też sekstans, żeby umiała orientować się według gwiazd. I sztylet o srebrnej rękojeści rzeźbionej przez Benvenuta Celliniego, który wprawdzie był złotnikiem, ale podczas oblężenia Rzymu jednym strzałem z arkabuzu zdołał położyć trupem konstabla Bourbona. I jeszcze straszliwą mizerykordię, długą i złowrogą, którą paź Czarnego Księcia zatapiał w ciałach rycerzy francuskich, wziętych w zasadzkę pod Crecy…
Z upływem lat postać Julii zaczynała przebijać się na pierwszy plan. Teraz to Cesar miał siedzieć cicho i wysłuchiwać jej zwierzeń. Pierwsza miłość w wieku lat czternastu. Pierwszy kochanek w wieku siedemnastu. Antykwariusz wówczas tylko słuchał i milczał, nie wygłaszał opinii. A na zakończenie zawsze się uśmiechał.
Julia oddałaby wszystko, byleby widzieć koło siebie ten uśmiech dzisiejszej nocy: uśmiech, który dodawał jej odwagi, a wydarzeniom ujmował znaczenia, przyporządkowując im właściwe miejsce wśród obrotów sfer niebieskich i w nieubłaganym łańcuchu życia. Ale Cesara nie było i musiała poradzić sobie sama. Jak mawiał antykwariusz, nie zawsze możemy wybrać towarzystwo albo własne przeznaczenie.
Robiła sobie właśnie wódkę z lodem, ale na chwilę przerwała i w ciemnościach sama uśmiechnęła się w stronę van Huysa. Poza tym odnosiła nieodparte wrażenie, że jeśli coś złego się przydarzy, to ofiarami będą inni. Bohaterce nigdy nie działa się krzywda – przypomniała sobie, pijąc drinka i słuchając, jak lód dzwoni jej o zęby. Umierały tylko postacie drugoplanowe, jak na przykład Alvaro. Ona, pamięta to świetnie, przeżyta już ze sto podobnych przygód i zawsze wychodziła z nich cało, na Boga. Nie, nie na Boga… Jak to było? Na Zielony Kapelutek.
Zobaczyła w lustrze weneckim swoje odbicie, mroczny cień pośród mroków, ledwie widoczną bladą plamę twarzy, zatarty kontur, wielkie, ciemne oczy – po drugiej stronie lustra wyłaniała się Alicja. Przejrzała się też w van Huysie, w zwierciadle odbitym w lustrze weneckim, w odbiciu odbicia odbicia. I znów poczuła, że jak przedtem kręci jej się w głowie, i doszła do wniosku, że o tak późnej porze lustra, obrazy i szachownice płatają wyobraźni niecne figle. A może to tylko przemiany czasu i przestrzeni, bezwartościowych pojęć względnych. Pociągnęła kolejny łyk, lód znów zadźwięczał jej o zęby, i poczuła, że jeśli wyciągnie rękę, może postawić szklankę na stole przykrytym zielonym suknem, dokładnie na ukrytym napisie, między nieruchomą dłonią Rogera d'Arras a szachownicą.
Zbliżyła się do obrazu. Siedząca koło zwieńczonego ostrym łukiem okna Beatrycze z Ostenburga, ze wzrokiem spuszczonym ku książce na podołku, przypominała Madonny pierwszych mistrzów flamandzkich: jasne włosy mocno zaczesane do tyłu i upięte pod prawie przezroczystym czepkiem. Biała cera. Uroczysta, wyobcowana poza opięta czarną suknią, tak różną od typowych wełnianych szat koloru karmazynowego, uszytą z flamandzkiego sukna, cenniejszego niż jedwab czy brokat. Czarną – wreszcie stało się to dla niej oczywiste – jako symbolem żałoby. To wdowia czerń, którą genialny wielbiciel symboliki i paradoksów, Pieter van Huys, kazał jej przywdziać ze względu nie na męża, ale na zamordowanego kochanka.
Читать дальше