– Czyli Beatrycze Burgundzka – wymamrotała dziewczyna.
– Tak. Beatrycze Burgundzka. Czarna królowa, która, o ile wiem, już raz zadała śmiertelny cios.
Ostatnie słowa Muńoza zawisły w powietrzu, jakby nie czekały na odpowiedź. Cesar w milczeniu wyciągnął dłoń i delikatnie strzepnął papierosa do popielniczki. Robił to powoli jak ktoś, kto potrzebuje czynności, która pozwoli mu utrzymać kontakt z rzeczywistością. Potem rozejrzał się, spodziewając się może, że pośród stojących w sklepie mebli, obrazów i przedmiotów znajdzie odpowiedź na nurtujące ich wszystkich pytania.
– To absolutnie nieprawdopodobny zbieg okoliczności, drodzy przyjaciele – odezwał się. – Tak nieprawdopodobny, że aż niemożliwy.
Uniósł ręce i opuścił je bezradnie wzdłuż ciała. Muńoz ograniczył się do posępnego wzruszenia ramionami przykrytymi płaszczem.
– Tu nie wchodzi w grę żaden zbieg okoliczności. Ktoś, kto to wszystko obmyślił, jest prawdziwym mistrzem.
– A co z białą królową? – spytała Julia.
Muńoz wytrzymał przez chwilę jej spojrzenie, po czym wyciągnął rękę, zatrzymując ją zaledwie kilka centymetrów od królowej, jak gdyby nie śmiał jej tknąć. Następnie wskazał palcem czarną wieżę na c1.
– Biały hetman może zostać zbity – odrzekł spokojnie.
– No tak – Julia była rozczarowana. Spodziewała się mocniejszych przeżyć, kiedy ktoś na głos potwierdzi jej własne obawy. – O ile dobrze zrozumiałam, fakt odkrycia tajemnicy obrazu, to znaczy winy czarnej królowej, został zilustrowany ruchem wieży na b2… A biała królowa czuje, że znalazła się w niebezpieczeństwie, bo zamiast buszować i komplikować sobie życie, wycofała się w cichy zakątek. Czy to nauczka, panie Muńoz?
– Mniej więcej.
– Ależ wszystko to zdarzyło się pięć wieków temu – zaoponował Cesar. – Tylko ktoś niespełna rozumu…
– Może mamy do czynienia z kimś takim – przerwał obojętnym tonem Muńoz. – Ale w szachy grał przy tym, czy raczej gra, rewelacyjnie.
– I mógł znowu zabić – dodała Julia. – Teraz, parę dni temu, w dwudziestym wieku. Alvara.
Cesar podniósł rękę oburzony, jakby dziewczyna popełniła nietakt.
– Wolnego, księżniczko. Bo się zawikłamy. Żaden morderca nie przeżyłby pięciuset lat. A obrazy nie potrafią zabijać.
– Zależy, jak na to spojrzeć.
– Nie pozwalam ci pleść podobnych bzdur. I nie plącz różnych spraw. Mamy z jednej strony obraz i zbrodnię popełnioną pięć wieków temu… Z drugiej strony nieżywego Alvara…
– I wysłane dokumenty.
– Ale na razie nie wykazano, że osoba, która je wysłała, zabiła Alvara… W końcu możliwe jest nawet, że ten nieudacznik naprawdę strzaskał sobie łeb w wannie.
– Antykwariusz uniósł trzy palce. – Z trzeciej strony ktoś usiłuje grać z nami w szachy… Koniec, kropka. Nie ma dowodów, że te sprawy wiążą się ze sobą.
– A obraz?
– To nie jest dowód. To przypuszczenie. – Cesar popatrzył na Muńoza. – Nie mam racji?
Szachista zachowywał milczenie, nie chcąc się mieszać, czym zasłużył sobie na urażone spojrzenie Cesara. Julia pokazała na leżącą obok szachownicy karteczkę.
– Chcecie dowodów? – wypaliła, bo nagle zrozumiała, o co w tym chodzi. – Tu mamy coś, co łączy śmierć Alvara z tajemniczym graczem… Aż za dobrze znam te karteczki… Alvaro używał ich w pracy – przerwała na moment, chcąc uświadomić sobie własne słowa. – Ten, kto go zamordował, mógł wziąć ze sobą garść jego fiszek – zamyśliła się, po czym wyciągnęła chesterfielda z paczki, którą miała w kieszeni kurtki. Irracjonalna panika, w jaką wpadła jeszcze parę minut temu, rozwiewała się, ustępując miejsca bardziej konkretnym obawom, o wyraźnie zaznaczonych kształtach. Julia tłumaczyła sobie, że strach przed strachem nie jest tym samym, czym strach przed śmiercią z ręki żywej istoty. Niewykluczone, że wspomnienie Alvara i jego śmierci w światłach rampy, przy odkręconych kranach, rozjaśniło jej umysł, przepędzając precz inne, nadprogramowe lęki. Ten jeden wystarczał w zupełności.
Podniosła papierosa do ust i przypaliła go, ufając, że ten gest zaświadczy przed obydwoma mężczyznami o jej spokoju. Wypuściła pierwszy kłąb dymu i przełknęła ślinę. Gardło miała nieprzyjemnie suche. Gwałtownie potrzebowała wódki. Albo paru wódek. Albo pięknego, silnego, milczącego mężczyzny, z którym kochałaby się do utraty przytomności.
– I co teraz? – spytała tak opanowanym głosem, na jaki było ją stać.
Cesar popatrzył na Muńoza, a ten na Julię. Stwierdziła, że jego wzrok na powrót zmętniał, życie zeń uleciało, jakby to wszystko przestało szachistę interesować do czasu kolejnego posunięcia.
– Czekamy – powiedział Muńoz, pokazując szachownicę. – Teraz jest ruch czarnych.
Menchu była niezwykle podniecona, ale nie z powodu tajemniczego gracza. W miarę opowieści Julii jej oczy coraz bardziej upodabniały się do spodków, aż do chwili kiedy wytężywszy słuch, można było dosłyszeć niedyskretny brzęk kasy podliczającej ostateczną sumę. Bez wątpienia w sprawach pieniędzy Menchu zawsze wykazywała pazerność. A w tym momencie, podliczając przyszłe wpływy, wykazywała ją w szczególności.
Jest pazerna i lekkomyślna – dodała w duchu Julia – skoro na wieść o ewentualnym mordercy lubiącym szachy ledwie okazała zaniepokojenie. Menchu wolała zachowywać się wobec problemów zgodnie z tym, co jej dyktowała własna osobowość – jakby tych problemów nie było. Niezdolna do skupiania uwagi na jakiejś sprawie przez dłuższy czas, może dodatkowo znużona obecnością w domu goryla w postaci Maxa – co utrudniało inne manewry – właścicielka galerii postanowiła zmienić swój punkt widzenia. W jej mniemaniu wszystko to było teraz ciągiem zdumiewających zbiegów okoliczności albo dziwacznym żartem, najpewniej niegroźnym, wykoncypowanym przez kogoś o szczególnym poczuciu humoru, kogoś, czyje motywy były dla niej za mądre. Tę wersję uznała za bardziej uspokajającą, zwłaszcza wobec sporych zarobków czekających na nią po drodze. A co do śmierci Alvara, czy Julia nigdy nie słyszała o pomyłkach w śledztwie…? Weźmy zamordowanie Zoli przez tego Dreyfussa czy na odwrót. Albo Lee Harveya Oswalda czy inne podobne wpadki. Poza tym każdemu mógł się przydarzyć upadek w wannie. No, prawie każdemu.
– Jeśli chodzi o van Huysa, zobaczysz, zgarniemy mnóstwo kasy.
– A co robimy z Montegrifem?
W galerii było niewielu klientów – dwie panie w dojrzałym wieku, dyskutujące przy dużym oleju marynistycznym o klasycznej fakturze, oraz jakiś ciemno ubrany mężczyzna, który przeglądał teczki z grafikami. Menchu oparła dłoń na biodrze niczym na kaburze pistoletu, zatrzepotała teatralnie rzęsami i powiedziała cicho:
– Nie będzie miał wyboru, maleńka.
– Sądzisz?
– Mówię ci. Albo się zgodzi, albo wojna między nami – zaśmiała się władczo. – Mamy twoje badania historyczne, mamy wspaniały scenariusz o księciu Ostenburga i tej czarnej owcy, jego ślubnej. Przy takiej historii w Sotheby’s czy w Christie's witają nas z otwartymi ramionami. A Paco Montegrifo ma dobrze pod kopułą… – Nagle coś sobie przypomniała. – Racja, dziś wieczorem jesteśmy z nim umówione na kawę. Zrób się na bóstwo.
– Jesteśmy?
– Ty i ja. Dzwonił rano, słodziutki jak karmelek. Ma skubaniec nosa.
– Mnie w to nie mieszaj.
– Ja cię wcale nie mieszam. Sam nalegał, żebyś przyszła. Nie wiem, coś ty mu zrobiła, dziewczyno. Taka mizerotka.
Obcasy ręcznie szytych, potwornie drogich, ale dwa centymetry za wysokich butów Menchu zostawiały na beżowej wykładzinie nieprzyjemne ślady. W jej galerii, na wielkich przestrzeniach spowitych odbitym od ścian światłem, panoszyła się – jak to określał Cesar – sztuka prostacka: głównie akryle i gwasze połączone z kolażami, płócienne płaskorzeźby na zmianę z zardzewiałymi kluczami francuskimi albo plątaniny plastikowych rur zlepione z kierownicami pomalowanymi na błękitno. I tylko gdzieniegdzie, w dalszych zakątkach, pojawiał się bardziej konwencjonalny portret czy pejzaż, sprawiając wrażenie nieproszonego gościa, który jednak służy jako dowód szerokich gustów pretensjonalnej gospodyni. Mimo to galeria przynosiła Menchu pieniądze. Sam Cesar musiał to niechętnie przyznać, wspominając z rozrzewnieniem czasy, kiedy byle gmina nie mogła się obejść w swojej sali konferencyjnej bez uczciwego obrazu comme il faut [17] , adekwatnie spatynowanego, w grubej, złoconej ramie. Następne pokolenia, które wprowadziły się do tych samych gabinetów po uprzednich wizytach najmodniejszych, kosztownych dekoratorów, wolały już obłędne wymysły postindustrialne, zgodne z duchem epoki: plastikowe pieniądze, plastikowe meble, plastikowa sztuka.
Читать дальше