Oczywiście, rozeszły się plotki. Gdy przechodził między pracownikami wykopalisk, huczało jak w ulu. Większość z nich stanowili wolontariusze, młodzi ochotnicy z całego świata, zwerbowani dla nich przez Israel Antiquities Authority z Jerozolimy. Za śmieszne pieniądze oraz smak przygody zobowiązali się wstawać codziennie wcześnie rano i po całych dniach dźwigać kosze pełne ziemi i kamieni. Teraz obserwowali go spod oka i z pewnością zadawali sobie pytanie, co tu się właściwie dzieje.
— Może najlepiej będzie, jeśli zakończymy na dziś wszystkie prace — zastanowił się półgłosem. — Ludzie powinni odpocząć.
Shimon spojrzał na niego osłupiały.
— Zakończyć? Ale przecież nie ma jeszcze trzeciej!
— Wiem.
— O co chodzi? Jest dużo do zrobienia. Zaczęli właśnie nowy sektor i… Poczuł, że jego głos zabarwia się zniecierpliwieniem.
— Shimon — to wszystko młodzi ludzie, inteligentni, tryskają energią i są tak pełni ciekawości, że jeszcze chwila i eksplodują. Wszystko mi jedno, jak to zorganizujesz, ale żaden z nich nie ma prawa pojawić się dziś w pobliżu sektora czternastego, OK?
Drugi mężczyzna obrzucił go przeciągłym spojrzeniem i jak zawsze pojawiło się owo wzajemne porozumienie, które im obu wydawało się magiczne.
— OK — powiedział potem Shimon. Zabrzmiało to jak obietnica. I było obietnicą.
Westchnął, z trudem wspiął się z jamy odkrywki na wąską ścieżkę pierwotnego terenu. Po przeciwnej stronie, w sektorze trzecim, wszyscy już stali. Głównie młodzi mężczyźni, wśród nich zaledwie kilka kobiet, o których względy zabiegało wielu adoratorów. Spoglądali to na czarny samochód, toczący się teraz powoli, jakby niezdecydowanie, po parkingu, to znów na niego. Zdawało mu się, że te ich spojrzenia wręcz czuje na skórze, idąc swobodnym krokiem w kierunku wydzielonego czworokąta, na którym parkowano samochody. Przynajmniej miał nadzieję, że jego krok sprawia wrażenie swobodnego, a nie jest zwyczajnie nieporadny. Odkąd przekroczył siedemdziesiątkę, przypomniały mu się skargi ojca, który dożywszy osiemdziesięciu siedmiu lat, przez ostatnie siedemnaście ani jednego dnia nie oszczędził rodzinie dokładnych doniesień o, jak to nazywał, postępach w rozpadzie swego ciała. Czarny pojazd zatrzymał się. Żółte tablice, zatem zarejestrowany w Izraelu. Skąd, na miłość boską, bierze się w Izraelu taki wóz? Wciąż jeszcze zadziwieniem napełniała go potęga pieniędzy.
Najwyraźniej czekali na niego, nie wysiadając z prawdopodobnie przyjemnie klimatyzowanego wnętrza. Gdy zbliżył się do samochodu, wysiadł kierowca, potężny mężczyzna, barczysty, włosy ostrzyżone krótko, po wojskowemu, ubrany w uniform o także jakby wojskowym kroju. W oczy rzucał się rewolwer w kaburze pod pachą. Z pewnością jego głównym etatem była ochrona, rolę kierowcy odgrywał tylko przy okazji. Zdradzała to nadmiernie sztywna pieczołowitość, z jaką niezgrabnie otworzył drzwi samochodu. Mężczyzna wysiadający z tylnego siedzenia, mało, że posiadał ogromną władzę i majątek, to również dokładnie na to wyglądał. Ubrany był w doskonale skrojony granatowy garnitur, który byłby zupełnie niestosowny w tym otoczeniu, gdyby miał go na sobie ktoś inny. Lecz John Kaun, w każdym calu wszechwładny zarządca światowego konsorcjum, nawykł do tego, że to otoczenie dostosowuje się do niego, nigdy na odwrót. I cóż, wygląda na to, że jego teoria sprawdzała się także w odniesieniu do pustynnych krajobrazów, wykopalisk archeologicznych i skwarnych letnich temperatur. Przywitali się z należytą uprzejmością. Do tej pory spotkali się tylko dwa razy — pierwszy, gdy profesor zabiegał o finansowe wsparcie wykopalisk, a potem jeszcze raz, w Nowym Jorku, na otwarciu wystawy eksponatów z epoki króla Salomona. Twierdzenie, że lubią się wzajemnie, byłoby grubą przesadą. Sprawy miały się raczej tak, że jeden drugiego traktował jak zło konieczne.
— Zatem udało się panu — powiedział John Kaun, błądząc wzrokiem po okolicy. Fascynujące było obserwowanie go przy tej czynności — miało się wrażenie, że jego oczy są zdolne dosłownie wyssać wszystkie dostępne optyczne informacje, wprost „wypatrzyć do dna” otoczenie. Można by wręcz oczekiwać, że góry wypiętrzą się jeszcze wyżej wznosząc się ku jego oczom, lub — dla odmiany — pod ich spojrzeniem utracą barwę, coś w tym rodzaju. — Znalazł pan coś, co zasługuje na więcej niż tylko przypis w leksykonie archeologicznym.
— Na to wygląda — przytaknął Charles Wilford-Smith.
— Heinrich Schliemann odnalazł Troję. John Carter grobowiec Tutenchamona. A Charles Wilford-Smith… — Po raz pierwszy zdawało się, że spod maski władcy wychynął rąbek ludzkich emocji.
— Muszę przyznać, że wprost nie mogę się doczekać — dodał. — Przez cały lot nie byłem w stanie myśleć o niczym innym.
Charles Wilford-Smith zapraszającym gestem wskazał w kierunku namiotu, należącego niegdyś do wyposażenia brytyjskiej armii.
— Cokolwiek pan sobie wyobrażał — odpowiedział — rzeczywistość to przerasta.
Pierwszy etap wykopalisk zaplanowano na okres pięciu miesięcy, począwszy od maja. Kierownictwo powierzono autorowi niniejszego raportu, zaś dra SHIMONA BAR-LEV uczyniono odpowiedzialnym za dokumentację. Brygadzistą został RAFI BANYAMANI. Ze względu na duży obszar terenu wykopalisk, okresowo zatrudniano do stu dziewiętnastu ochotniczych kopaczy.
Profesor Charles Wilford-Smith Raport z wykopalisk pod Bet Hamesh
Telefon zadzwonił krótko przed kolacją. Przy drugim dzwonku Lydia Eisenhardt wyszła z kuchni i, nim odebrała, otarła dłonie o fartuch. Aparat miał staromodną tarczę i ciężką, masywną słuchawkę, wisiał na ścianie w ciemnej sieni, zmuszając do prowadzenia wszystkich rozmów telefonicznych na stojąco, między wiszącymi w garderobie płaszczami a regałem na buty, na którym piętrzyły się kolorowe dziecinne kalosze. Odziedziczyli ten telefon po poprzednim właścicielu domu, mieszkającym tu przez czterdzieści lat, i postanowili go zachować.
— Eisenhardt, słucham?
Usłyszała dźwięczny głos, mówiący płynną niemczyzną z wyraźnym amerykańskim akcentem.
— Tu biuro Johna Kauna, przy aparacie Susan Miller. Czy mogę mówić z panem Peterem Eisenhardtem?
— Chwileczkę, już go wołam. Pani pewnie dzwoni z zagranicy?
— New York, tak.
Lydia z wrażenia skinęła głową w kierunku swego odbicia w garderobianym lustrze. Do jej męża dzwoniło wiele osób, — coś takiego jednak jeszcze się nie zdarzyło.
— Momencik.
Odłożyła na bok słuchawkę, pośpiesznie podeszła do schodów, prowadzących na pierwsze piętro i wspięła się kilka stopni.
— Peter?
— Tak? — rozległo się zza drzwi gabinetu.
— Telefon do ciebie! — i, z naciskiem: — Z Nowego Jorku!
Są słowa, które zdają się posiadać tajemną moc. Nowy Jork to właśnie takie słowo. Dla pisarza Nowy Jork jest tym, czym dla aktora Hollywood — centrum świata, artystycznym Olimpem, miastem budzącym pożądanie, podziw, obawę, pogardę — tam i tylko tam, kariera pisarza może sięgnąć szczytu. Nowy Jork! To może oznaczać tylko jedno: Doubleday. Albo Random House. Albo Simon Schuster. Albo Alfred Knopf. Albo Time Warner… To może oznaczać tylko, że nareszcie powiodły się długotrwałe starania sprzedaży licencji na wydanie jego książek w USA…
Teraz tylko spokojnie. Peter Eisenhardt spojrzał na wielki arkusz papieru pakowego, wiszący przed nim na ścianie za biurkiem, zapełniony cienkimi i grubymi strzałkami, dziwacznymi symbolami, nazwami, naskrobanymi bez ładu i składu notatkami, oklejony karteczkami i zdjęciami wyciętymi z czasopism. Projekt nowej powieści, nad którą właśnie pracował. Czasem myślał, że przynajmniej ten projekt, wielkości trzech na półtora metra, jest dziełem sztuki. Teraz jednak myślał tylko o jednym: Nowy Jork!
Читать дальше