Za nim drewniana kadź z hukiem wpadła do jeziora. Przysłowiowe najsłabsze ogniwo, które pękło w łańcuchu, musiało być dość daleko w górze, gdyż ogłuszający brzęk spadającego łańcucha wydawał się trwać bez końca. Stephen wisiał na krawędzi skały, walczył o powietrze, a za jego plecami brzęczało i łoskotało, jakby waliło się niebo. Druga dłoń wczepiła się w jego koszulę, chwyciła za ramię. Stephen próbował zarzucić nogę na skalny gzyms, którego krawędź musiała kryć się w ciemności gdzieś obok niego. Na filmach wydawało się to zawsze takie łatwe, on jednak potrzebował pięciu prób. Wtedy, nareszcie, udało mu się z pomocą Judith przetoczyć w bezpieczne miejsce, dokładnie w chwili, gdy koniec łańcucha spadł i z ostatnim pluskiem zatonął w wodzie, po czym zapanowała cisza.
Sprawdził ręką skórzany worek na plecach. Zawartość chyba nie jest uszkodzona. Potem usiadł prosto, macając, gdzie kończy się skalny występ. Jego latarka wpadła do wody i żarzyła się teraz jak małe, żółte oko upiora w głębinach jeziora.
— Miejmy nadzieję, że ten tajny korytarz naprawdę istnieje — powiedział Stephen, gdy mógł znów normalnie oddychać. Jego piersi to z pewnością jedna wielka niebieska plama, czuł się, jakby go pobiła banda opryszków.
— Istnieje — odparła Judith. Nadal trzymała go mocno, jakby się bała, że może znów polecieć w przepaść.
— Siedzimy dokładnie przed nim.
— Dobrze. — Zastanowił się chwilę, czy zostało tu jeszcze coś do zrobienia. Raczej nie. Ich cały bagaż składał się z jednej komórki, która, gdy sięgnął do kieszeni, w dotyku wydała mu się popękana, i z ubrań, które mieli na sobie. A na zewnątrz czekała pustynia — naprawdę super. — W takim razie miejmy nadzieję, że naprawdę prowadzi na zewnątrz.
Korytarz naprawdę prowadził na zewnątrz. Ciągnął się bez końca, nie mogli pozbyć się wrażenia, że w końcu wyjdą w Jordanii, lecz pewnie brało się to stąd, iż drogę naprzód musieli wymacywać stopami w całkowitych ciemnościach. Krok za krokiem. To było koszmarne. Raz po raz zatrzymywali się przestraszeni, a tuż obok nich coś szeleściło, syczało, wydawało groźnie brzmiące dźwięki. Czasem zdarzało im się nastąpić na coś miękkiego, wilgotnego albo pełzającego, wtedy z krzykiem cofali się raptownie. Niejeden raz zahaczali głowami o wystające kamienie, potykali o niespodziewane dziury w ziemi lub walili goleniem w twardą przeszkodę. Lecz korytarz prowadził wciąż naprzód, czasem dziwnie zakręcał, aż wreszcie powietrze zaczęło być cieplejsze i miało inny zapach.
Powoli, bez dostrzegalnego przejścia, między ich doznania wróciło także światło. Najpierw zaledwie lekkie świtanie, w którym nie da się osądzić, skąd dobywa się światło ani czym jest właściwie to, co się widzi. Lecz można było cokolwiek rozróżnić. Później cienie wyłuskały się z rozproszonej nicości, znów mogli dostrzec własne dłonie, jak suną po pełnej szczelin ścianie i wreszcie, za ostatnim zakrętem, zobaczyli na końcu tunelu jaskrawo jasny otwór: wyjście.
Tuż za niepokojąco małym otworem leżał zwinięty w kłębek długi, cienki wąż. Stephen starał się nie myśleć o tym, ile podobnych, niebezpiecznych stworzeń minęli dziś człapiąc wzdłuż korytarza, nie podejrzewając nawet ich obecności. Tupnął kilka razy mocno w ziemię, wąż zwrócił na niego uwagę, uniósł łeb i sycząc spojrzał na nich podejrzliwie. Stephen wymachiwał rękami, cisnął w jego kierunku kilka kamieni i trochę piasku, aż w końcu gad uznał, że lepiej będzie odpełznąć.
Wyjście było ciasne jak otwór lisiej nory; worek z kamerą Stephen musiał wysunąć przodem, żeby w ogóle zdołać się przecisnąć. Na zewnątrz jak cios młota uderzył go bezlitosny upał, musiał na chwilę usiąść przy otworze, gdyż zrobiło mu się po prostu niedobrze. Pomógł Judith wydostać się na wolność i potem siedzieli oboje dysząc, nic nie mówili, rozglądali się tylko.
Cicha pustka, rozciągająca się przed nimi, przeraziła go. Potrzebował chwili, by zrozumieć, dlaczego: aż do samego klasztoru poruszali się po szosach, drogach, choćby koleinach. Teraz jednak były tylko kamienie, żwir, jak okiem sięgnąć ciągnęła się szaroczarna, piaszczysta jednostajność, od której nie odcinało się nic charakterystycznego.
Czuli to oboje. Wyczuł to po sposobie, w jaki Judith spytała:
— I co teraz? Dokąd idziemy? Właśnie. To było to pytanie.
Obłąkanie jasna kula słonecznego żaru wisiała nisko nad horyzontem. Tam więc był zachód. W tym kierunku leżało Morze Śródziemne, Egipt i Synaj. Słońce wkrótce zajdzie, jego światło już teraz rzuca długie, dziwne cienie. Wiał ustawiczny, równomierny wiatr, bezustannie ciskający o skórę ziarenkami piasku.
— Chciałbym mieć mapę — powiedział Stephen, przywiązując znów sobie skórzany worek, tym razem nie aż tak mocno.
Judith zastanowiła się chwilę.
— Przyjrzałam się jej dość dokładnie. Ale wszystkiego nie zapamiętałam. — Jej spojrzenie powędrowało w kierunku słońca. — Jest taka droga, wzdłuż granicy z Synajem. Taka dość prosta kreska od Morza Śródziemnego do północnego wybrzeża Morza Czerwonego. Jeśli dotrzemy do niej…
— Jak to daleko?
— Dwadzieścia, trzydzieści kilometrów? Coś koło tego, tak mi się zdaje.
— Hm. — Stephen wczuł się w uczucie zmęczenia, wywołane samym tylko siedzeniem tutaj. Droga, to znaczy, że kiedyś przejedzie nią samochód. — To brzmi, jakbyśmy musieli dać radę. — Absolutny obłęd, tak to brzmi. Pod tą kulą ognia, wiszącą nisko na niebie niby rozżarzony kawałek żelaza, można było spodziewać się majaczących niewyraźnie masywów górskich i wąwozów. Dwadzieścia kilometrów w linii prostej, w rzeczywistości najprawdopodobniej oznaczało wielokrotne dłuższy, wielodniowy forsowny marsz. A nie mieli z sobą nawet wody.
Wstał, rozejrzał się po najbliższym otoczeniu, ogarnął wzrokiem te wszystkie głazy, szczeliny i smugi piasku, wszystko tak przytulne, jak nie przymierzając księżycowy krajobraz. Czy jednak nie powinni raczej spróbować dostać się do samochodu…?
W tym momencie w ich uszy wdarł się dźwięk. Zdawał się dobiegać zewsząd i znikąd i przez zatrważającą sekundę nie wiedział, co oznacza.
Startujące helikoptery!
Judith również zerwała się na nogi. Jeśli helikoptery startują, to w najgorszym wypadku może to oznaczać, że ich prześladowcy wiedzą i ruszają, by ich odszukać. Cholera, jakby sama ucieczka przez pustynię nie była wystarczająco rozpaczliwa!
— Musimy się schować — powiedział Stephen, rozglądając się. Było sporo cienia, z uwagi na późny wieczór. Szczelina skalna albo jaskinia byłaby jeszcze lepsza, na wypadek, gdyby załoga śmigłowca miała na pokładzie noktowizor, choć o tego rodzaju sprzęcie Stephen wiedział tylko tyle, ile można się dowiedzieć z filmów akcji. Może działały tylko w nocy.
— Moglibyśmy wrócić do jaskini — stwierdziła drętwo Judith. Najwyraźniej nie miała na to wielkiej ochoty.
— Jeśli w klasztorze był gdzieś plan podziemnego korytarza, to znajdziemy się tam w pułapce.
Hałas był coraz większy i już jeden z helikopterów wychylał się zza zbocza góry, wielki, czarny i groźny. Wyglądało to rzeczywiście na akcję poszukiwawczą.
Stephen wskazał mroczne, pogrążone w cieniu zagłębienie terenu, leżące w pewnej odległości od nich. — Tam!
— Nie po piasku! — gwałtownie zatrzymała go Judith, nim zdążył wystartować do sprintu. — Ślady na piasku znakomicie widać z powietrza. Tamtędy, po skale.
Читать дальше