– Słyszałem, że syn Dudleya odmówił opieki nad córką czy coś w tym rodzaju. Tak czy inaczej ona jest w szkole z internatem, a Ralph się nią opiekuje i łoży na jej naukę. – Roześmiał się. – Nie wyobrażam sobie, jak można mieć dzieci.
– Wnoszę z tego, że ich nie masz? – spytała Taylor.
– Nie… – Przez kilka sekund milczał, jakby pogrążony w zadumie. Potem na jego twarz powróciła maska cynicznego prawnika. – Kiedyś myślałem, że będę ojcem. Ale moja żona nie miała na to ochoty. Bądź co bądź, do tanga trzeba dwojga.
– Kiedy skończę trzydzieści osiem lat, znajdę odpowiedniego genetycznie mężczyznę i zajdę z nim w ciążę, a potem przegnam go na cztery wiatry.
– Możesz przecież podjąć próbę małżeństwa.
– Tak, tak, coś na ten temat słyszałam.
Patrzył jej przez chwilę w oczy, a potem zaczął się śmiać.
– O co chodzi? – spytała.
– Doszedłem do wniosku, że powinniśmy założyć klub.
– Jaki klub?
– Klub użytkowników kropli do oczu.
– Mogę funkcjonować normalnie, jeśli mam za sobą siedem godzin snu. Poniżej siedmiu wysiadam.
– Mnie zwykle wystarcza pięć. – Reece skończył jeść boczek i podsunął jej na widelcu porcję jajecznicy. Odmówiła ruchem głowy, z trudem pokonując atak mdłości. Dostrzegła za barem rząd butelek wina i poczuła skurcz żołądka. Reece zjadł jeszcze kilka kęsów i spytał: – Skąd pochodzisz?
– Z Chevy Chase w Marylandzie. To przedmieście Waszyngtonu. To znaczy, urodziłam się na Long Island, ale moi rodzice przeprowadzili się do Marylandu, kiedy chodziłam do szkoły średniej. Ojciec dostał posadę w Waszyngtonie.
– Och tak, chyba przed miesiącem czytałem o nim artykuł w „Post”. O jego wystąpieniu przed Sądem Najwyższym.
– Nie mów mi o tym, słyszałam tę historię z pięć razy. Przysłał mi następnego dnia kopię swego przemówienia. Chyba jako lekturę do poduszki.
– A jak wylądowałaś na Wall Street? – spytał Reece.
– To bardzo długa historia – odparła tonem, który sugerował, że nie zamierza opowiadać jej teraz i w tym miejscu.
– Studia?
– Dartmouth. Muzyka i nauki polityczne.
– Muzyka?
– Gram na fortepianie. Przeważnie jazz.
– Kogo najchętniej słuchasz? – spytał, wyraźnie zaintrygowany tą informacją.
– Moim faworytem jest chyba Billy Taylor. Ale lubię muzykę ż lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Cal Tjader, Desmond, Brubeck…
– Ja najbardziej lubię instrumenty dęte – przerwał jej Reece. – Dexter Gordon, Javon Jackson.
– Naprawdę? – spytała zaskoczona. Te nazwiska znali zwykle tylko najwięksi miłośnicy jazzu. – Ja uwielbiam Jabbo Smitha.
– Jasne. – Kiwnął z uznaniem głową. – Jestem też wielkim miłośnikiem Burrella.
– A ja muszę przyznać, że moim ulubionym gitarzystą jest nadal Wes Montgomery. Przeżyłam też okres fascynacji Howardem Robertsem.
– On jest dla mnie zbyt awangardowy – oznajmił Reece.
– Dobrze cię rozumiem – przyznała. – Muzyka musi mieć melodię… motyw, który każdy potrafi zanucić. Film musi mieć fabułę, a utwór muzyczny… melodię. To moja życiowa filozofia.
– Czy grywasz publicznie?
– Czasem. Teraz robię, co mogę, żeby ktoś podpisał ze mną kontrakt płytowy. Nagrałam niedawno próbki swoich melodii. Wynajęłam studio, zatrudniłam fachowców. Wysłałam te taśmy chyba do stu firm.
– Naprawdę? – Wydawał się autentycznie podniecony. – Daj mi przy okazji taką kasetę. Chyba został ci jakiś egzemplarz.
– Dziesiątki – odparła ze śmiechem. – Choć w tym roku rozdawałam je jako prezenty gwiazdkowe.
– Jaka była reakcja firm płytowych?
– Proszę o następne pytanie – odrzekła z westchnieniem. – Wysłałam dziewięćdziesiąt sześć kaset – do agentów, firm płytowych, producentów. Jak dotąd dostałam osiemdziesiąt cztery odpowiedzi odmowne. I jedną odpowiedź „być może”. Od znanej firmy. Mają zaprezentować moje nagranie swojej komisji, która decyduje o kontraktach.
– Będę trzymał kciuki.
– Dzięki.
– Powiedz mi, jak godzisz muzykę ze szkołą prawniczą?
– Och, to żadna sztuka – odparła bez zastanowienia. Dopiero po chwili zaczęła się zastanawiać, czy nie zabrzmiało to zbyt zarozumiale.
Reece zerknął na zegarek, a ona poczuła, że ten gest oznacza koniec rozmowy na tematy prywatne.
– Chcę cię spytać jeszcze o jedną rzecz – powiedziała. – Nad sprawą kredytu dla firmy Hanover and Stiver pracowała Linda Davidoff, prawda?
– Linda? Ta aplikantka? Tak, przez kilka miesięcy, na samym początku.
– Wydało mi się trochę dziwne, że popełniła samobójstwo tak szybko po rezygnacji z tej sprawy.
Mitchell Reece kiwnął głową.
– Tak… ja też o tym myślałem. Nie znałem jej dobrze. Była dobrą aplikantką. Bardzo spokojną. Nie wydaje mi się prawdopodobne, żeby miała z tym coś wspólnego. Ale równie nieprawdopodobne wydaje mi się to, żeby ktoś mógł ukraść dokument z firmy prawniczej.
Kelnerka spytała, czy mają jeszcze jakieś życzenia. Oboje pokręcili przecząco głową,
– Wy, kobiety, zawsze jesteście na diecie – mruknął Reece, wskazując jej niedojedzoną grzankę.
My, kobiety, zawsze staramy się nie dostać torsji w obecności naszych szefów – pomyślała z rozbawieniem Taylor.
– Co teraz? – spytał.
– Teraz zostanę szpiegiem – odparła.
Taylor siedziała w swoim biurze i wybierała numer.
Usłyszała kilka sygnałów, a potem głos automatycznej sekretarki. Odłożyła słuchawkę, wstała od biurka i wyszła na korytarz. Wspięła się po schodach na wyższe piętro, minęła kantynę i pokój sekretarek, które wciągały do akt prototypy kontraktów i pozwów. Na końcu tego korytarza – czyli na odludziu – znajdował się jeden gabinet. Na jego drzwiach wisiała tabliczka z napisem „R. Dudley”. Większość tego rodzaju tabliczek wykonana była z plastiku. Ta jednak, choć zdobiła najmniejszy z gabinetów, zajmowanych przez wspólników firmy, była zrobiona z polerowanego mosiądzu.
W zatłoczonym pokoju dostrzegła stare biurko, wysoki regał na książki, dwa tandetne, obite skórą fotele, kilka litografii przedstawiających dziewiętnastowieczne żaglowce i osiemnastowieczne sztychy ze scenami myśliwskimi. Przez niewielkie okno można było obejrzeć ceglaną ścianę sąsiedniego budynku i mały wycinek nowojorskiej zatoki. Na biurku stała duża mosiężna popielniczka i fotografia ładnej, kilkunastoletniej dziewczyny o poważnym wyrazie twarzy. Poza tym leżał na nim tuzin programów Metropolitan Opera, otwarty kalendarz i tom protokołów z posiedzeń Sądu Najwyższego.
Taylor otworzyła „Protokoły” i pochyliła się nad nimi. Patrzyła jednak na kalendarz.
Pod sobotnią datą, na samym końcu rubryki, widniały wpisane piórem litery W.S. Jeśli Sebastian miał rację, to właśnie wtedy – w nocy z soboty na niedzielę – Dudley wszedł do biura, posługując się jego kartą magnetyczną.
Inicjały W.S. wpisane były też w rubryce opatrzonej datą następnego dnia. Kim była ta osoba? Wysłannikiem firmy Hanover? Profesjonalnym złodziejem? Otworzyła kalendarz na stronach, na których znajdował się spis adresów i telefonów. Nie było w nim nikogo o takich inicjałach.
Muszę…
– W czym mogę pani pomóc? – spytał ktoś męskim głosem.
Z trudem opanowała nerwy. Nie zdejmując palca z „Protokołów”, wolno podniosła wzrok.
W drzwiach stał jakiś młody, jasnowłosy mężczyzna. Był mocno zbudowany, elegancko ubrany i wyraźnie rozdrażniony.
Читать дальше