– Gadali bzdury. – Jego tłusty podbródek wyraźnie zadrżał. – Wspomnieli coś o efektywności ekonomicznej. Ale to nie był prawdziwy powód. – Odwrócił się w jej kierunku. – Widzisz, ja nie pasuję do modelu lansowanego przez firmę.
– A jak wygląda ten model?
– Ha, na tym polega cały numer. Oni ci tego nie mówią; po prostu wiedzą, czy pasujesz, czy nie. A ten palant Clayton uważał, że ja nie pasuję.
– Clayton? Co on miał z tym wspólnego?
– Nie należę do grona jego faworytów. W tym roku większość wolnych miejsc na liście wspólników została zajęta przez jego chłopców i dziewczynki. Spójrz na tego dupka, Randy Simmsa.
Taylor przypominała sobie mgliście młodego, energicznego prawnika, którego widywała w kancelarii.
– Randy Simms Trzeci – mruknął Sebastian. – Trzeci – powtórzył z goryczą. – Ale ta linia rodziny z pewnością na nim wygaśnie. Mogę się założyć, że on nie ma fiuta.
– Przecież Clayton nie jest nawet członkiem zarządu – rzekła Taylor.
– Jakie to ma znaczenie? – spytał ze śmiechem. – Ma dziesięć razy większe wpływy, niż myślą Burdick i Stanley. Z pewnością przeforsuje tę fuzję.
– Fuzję? – powtórzyła. – Przecież to tylko pogłoski. Mówi się o tym od miesięcy.
Sebastian spojrzał na nią badawczo, ale najwyraźniej nie dopatrzył się w jej słowach ironii.
– Tylko pogłoski? – spytał. – Jeśli tak myślisz, to znaczy, że nie znasz Wendalla Claytona. Za dwa miesiące nie poznasz naszej firmy… – Ściszył głos. – Powinienem powiedzieć: waszej firmy. Ja nie uważam jej już za swoją.
– Co zamierzasz zrobić?
Sebastian otworzył usta, by jej odpowiedzieć, ale nagle zrobił się czujny. Kiedy zaczął mówić, wyczuła, że starannie dobiera słowa.
– Och, znajdę nową posadę. Może zacznę działać na własny rachunek, zostanę głównym radcą prawnym jakiegoś klienta. Tak robi większość prawników, którym wykręcono taki numer.
Teraz – pomyślała Taylor – muszę przejść do frontalnego ataku.
– To dlaczego pracujesz tak ciężko? – spytała. – Gdyby mnie pominięto w awansie, z pewnością nie spędzałabym weekendów w biurze.
– Weekendów? – powtórzył po krótkim wahaniu.
– No tak, przecież byłeś w firmie w niedzielę rano, prawda?
Sebastian niespiesznie wypił duży łyk koktajlu.
– Ja? – spytał w końcu. – Nie. Spędziłem całą noc w tym klubie. Wyszedłem koło trzeciej, kiedy już mieli zamykać lokal.
– To dziwne… – Taylor zmarszczyła brwi. – Robiłam wykaz przepracowanych godzin dla… Nie pamiętam już dla kogo. Tak czy inaczej, widziałam w wykazie numer twojego klucza magnetycznego. Musiałeś wchodzić do biura w niedzielę nad ranem. – Sebastian zachował niewzruszony wyraz twarzy, ale Taylor wyczuła, że gorączkowo zastanawia się nad sytuacją. Nagle kiwnął głową, jakby zrozumiał, o co jej chodzi.
– Ralph Dudley – mruknął z niechęcią.
– Dudley? Ten stary wspólnik?
– Tak. Dziadunio. Wczoraj przyniósł mi do biura moją kartę. Powiedział, że w piątek zostawiłem ją w bibliotece, a on przez pomyłkę schował ją do kieszeni. Musiał posłużyć się nią w niedzielę.
Taylor sama nie wiedziała, czy mu wierzyć, czy nie. On zaś, wyraźnie zdenerwowany tą informacją, wyciągnął z kieszeni fiolkę i uniósł.
– Czy jesteś pewna? – Taylor kiwnęła potakująco głową, a on spojrzał w kierunku męskiej toalety. – Excusez-moi.
Kiedy odszedł, Taylor gestem ręki przywołała barmana.
– Czy pracował pan w ubiegłą sobotę wieczorem?
Młody człowiek zaczął polerować szklanki. Widać było wyraźnie, że nie lubi tego rodzaju pytań. W końcu jednak odparł:
– Tak.
– Czy Thom był tu między pierwszą a trzecią, w nocy z soboty na niedzielę?
– Nie pamiętam.
Dyskretnie przesunęła w jego kierunku po blacie baru dwa dwudziestodolarowe banknoty. Takie rzeczy zdarzały się tylko w filmach, a barman najwyraźniej się zastanawiał, jak rozegrałby tę scenę jego ulubiony aktor. W końcu schował banknoty do kieszeni obcisłych dżinsów.
– Nie. Wyszedł koło pierwszej… bez żadnej dziewczyny. To się nigdy nie zdarza. Kiedy jest sam, siedzi zwykle aż do zamknięcia lokalu. Kilka razy nawet tu zasnął.
Po chwili wrócił Sebastian. Chwycił torebkę Taylor i zarzucił jej na ramię.
– Chodźmy – powiedział. – Jestem na fali. Fruwam jak ptak. Muszę zatańczyć.
– Ale…
Wyciągnął ją na niewielki parkiet. Po piętnastu minutach była spocona jak mysz. Jej starannie ułożone włosy opadły na ramiona. Bolały ją palce u nóg i łydki. Sebastian poruszał się kortwulsyjnie w rytmie reggae. Miał zamknięte oczy. Był zagubiony w oparach ruchu, muzyki i kokainy. Taylor oparła się o jego ramię.
– Dosyć!
– Mówiłaś, że jesteś narciarką.
– Ale to mnie wykończyło – wykrztusiła, z trudem chwytając oddech.
Uniósł brwi. W jego oczach malowało się autentyczne zaskoczenie.
– Przecież nie jedliśmy jeszcze kolacji.
– Dochodzi pierwsza w nocy. Jestem na nogach niemal od dwudziestu czterech godzin.
– Pora na włoską potrawę!
– Ale…
– Daj spokój. Jeden talerz muszelek w sosie bazyliowym alfredo, jedna mała sałatka z cykorii, jedna butelka mersault.
Taylor poczuła, że jej determinacja słabnie.
– Belgijska cykoria!… – Pochylił ku niej głowę i zaczął przemawiać tonem wytrawnego negocjatora. – No dobrze. Zawrzyjmy umowę. Zjemy kolację, podczas której pozwolę ci opowiedzieć o schronisku Sosnowy Aromat w stanie Vermont, gdzie jeździsz na narty, a potem się pożegnamy. Albo natychmiast odwiozę cię do domu i będziesz musiała odpierać mój frontalny atak przed drzwiami swego mieszkania. Niewiele kobiet zdołało mu się oprzeć.
– Thom…
– Nie zgadzam się na żaden kompromis.
Oparła głowę na jego ramieniu, a potem z uśmiechem spojrzała mu w oczy.
– Czy w tym lokalu podają spaghetti z kulkami mięsnymi w gęstym czerwonym sosie a la ragout?
– Nigdy więcej nie będę mógł się tam pokazać. Ale skoro tego chcesz, zmuszę szefa kuchni, żeby to przygotował.
Z westchnieniem wzięła go pod ramię i razem ruszyli w kierunku wyjścia.
Budzik wył jak syrena wykrywacza dymu.
Taylor Lockwood otworzyła jedno oko i zaczęła się zastanawiać, czy jest to najgorszy ból głowy w jej życiu.
Przez pięć minut leżała bez ruchu, przeliczając głosy na „tak” i na „nie”.
W końcu doszła do wniosku, że odpowiedź brzmi „tak”, i usiadła. Energicznym uderzeniem dłoni uciszyła budzik i przesunęła się na brzeg łóżka. Nadal miała na sobie rajstopy i biustonosz. Elastyczne ramiączka odcisnęły na jej skórze głębokie, czerwone wgłębienia. Przez chwilę nie była pewna, czy przebarwienia nie okażą się trwałe.
– Boże, jak ja się fatalnie czuję…
Jej małe mieszkanie było ciemne. Znajdowało się w starym, gotyckim budynku przy Piątej Alei i zasługiwało na uwagę tylko dzięki swej prestiżowej lokalizacji. Niegdyś mieścił się tu Fifth Avenue Hotel. Do niego właśnie zmierzał rzekomo nowojorski sędzia Crater, który zniknął w niewyjaśnionych dotąd okolicznościach przed siedemdziesięciu laty.
Rodzice przysłali jej trochę mebli ze swej rezydencji w Chevy Chase oraz z jednego ze swoich letnich domków, ale urządziła to mieszkanie według własnego gustu. Było w nim sporo fałszywego marmuru oraz białych i czarnych wykładzin. Wielka, zarzucona poduszkami kanapa. Obite grubym płótnem krzesła. Kilka interesujących bibelotów, kupionych na pchlim targu przy Dwudziestej Szóstej Ulicy, obok Szóstej Alei.
Читать дальше