Im głębiej wchodził do wnętrza góry, tym szyb stawał się większy To również było niepokojące. Normalnie podziemne tunele się zwężały; w pewnym momencie nie sposób było posuwać się nimi dalej. Dawni górnicy drążyli chodniki dopóty, dopóki mieli urobek. Wszystkie korytarze i chodniki były spuścizną po wiekach górniczej aktywności, a każde pokolenie starało się przewyższyć osiągnięcia poprzedników, odkrywając nowe pokłady i samorodki. Mimo rozległości wyrobiska jego szerokość wciąż spędzała Waylandowi sen z powiek. Korytarz był po prostu zbyt wąski, by dało się nim przetransportować coś tak ogromnego jak skarb, którego poszukiwał.
Doszedł do trzyosobowej ekipy robotników. Dwóch ludzi stało na drabinach, trzeci niżej; każdy nawiercał otwory w skalnej ścianie pod kątem sześćdziesięciu stopni. Przewodami doprowadzano elektryczność oraz powietrze. Generatory i sprężarki stały w porannym słońcu o pięćdziesiąt metrów za nim, na zewnątrz szybu. Gorąca niebieskawa poświata rozjaśniała miejsce pracy i wyciskała siódme poty z członków ekipy.
Świdry przestały pracować, a mężczyźni ściągnęli z uszu ochraniacze. On również zdjął swoje dźwiękoszczelne nauszniki.
– No i jak wam idzie? – zapytał.
– Dzisiaj posunęliśmy się do przodu o jakieś trzydzieści centymetrów – powiedział jeden z ludzi, ocierając pot z czoła. – Nie wiadomo, jak będzie dalej. Nie wiem też, czy nasz świder udarowy to wytrzyma.
Drugi z robotników sięgnął po rozpuszczalnik i powoli napełnił nim nawiercone otwory McKoy podszedł do skalnej ściany. Porowaty granit oraz wapień natychmiast wchłonęły brązowy syrop wlany do każdego z odwiertów. Kaustyczny związek chemiczny zwiększył objętość, powodując pękanie litej skały. Podszedł inny mężczyzna, w goglach, ściskając ciężki dwuręczny młot. Jedno uderzenie i skała rozkruszona na drobne kawałki opadła na ziemię. Kilka kolejnych centymetrów chodnika było wydrążone.
– Wolno to idzie – stwierdził McKoy.
– Ale to jedyny sposób – dobiegł ich głos z tyłu.
McKoy obrócił się i zobaczył doktora Alfreda Grumera.
Wysoki, o patykowatych kończynach, był wręcz karykaturalnie chudy; siwiejąca bródka a la Van Dyck zaczynała się tuż pod ustami, cienkimi jak żyletka. Grumer był tutejszym ekspertem w sprawach penetrowania kopalń. Obronił doktorat z historii sztuki na uniwersytecie w Heidelbergu. McKoy poznał Grumera przed trzema laty, również podczas wyprawy do zamkniętych kopalń w górach Harzu. Herr Doktor był rów nie biegły w ekspertyzach co zachłanny, a to były dwie cechy nie tylko pożądane, ale po prostu konieczne w tym biznesie.
– Niedługo będziemy musieli przerwać – powiedział McKoy.
Grumer podszedł bliżej.
– Zezwolenie jest ważne jeszcze przez cztery tygodnie.
– Zdążymy się dokopać.
– Jeśli jest do czego się dokopać.
– Komora jest tam na pewno. Radar to wykazuje.
– Ale jak długo, do cholery, musimy jeszcze ryć w tej skale?
– Trudno powiedzieć. Ale tam na pewno coś jest.
– A niby w jaki sposób tam się znalazło? Powiedział pan, że wskazania radaru potwierdzają obecność kilku metalowych obiektów – wskazał gestem do tyłu poza zasięg światła. – W tym szybie ledwie się zmieści trzech ludzi idących obok siebie.
– Zakłada pan, że to jedyna droga dojścia – na twarzy Grumera pojawił się niewyraźny uśmiech.
– A panu się wydaje, że ja sram forsą.
Pozostali mężczyźni uruchomili świdry i powrócili do wiercenia. McKoy wycofał się do nieoświetlonego korytarza, w którym było chłodniej i ciszej. Grumer podążył za nim.
– Jeśli do jutra nic się nie wydarzy, do diabła z wierceniem. Użyjemy dynamitu.
– Nie ma pan na to zezwolenia.
– Pieprzę zezwolenie – McKoy przejechał dłonią po wilgotnych, czarnych włosach. – Musimy posuwać się do przodu, i to szybko. W mieście jest ekipa telewizyjna, która czeka w pełnej gotowości. To kosztuje mnie dwa tysiące dolarów dziennie. Ci tłuści biurokraci z Bonn nie mają na głowie zgrai inwestorów, którzy zwalą się tu jutro, by zobaczyć odzyskane dzieła sztuki.
– To było zbyt pochopne – odparł Grumer. – Nie wiadomo przecież, co znajduje się pod skałami.
– Ponoć jest tam ogromna komora.
– Zgadza się. W dodatku nie jest pusta.
Postanowił spuścić nieco z tonu. Nie Grumer przecież był winien, że drążenie chodnika szło tak powoli.
– Jest w niej coś, co dało takiego kopa, że radar geologiczny doznał wielokrotnego orgazmu?
– Ujął pan to w bardzo poetycki sposób – uśmiechnął się Grumer.
– Oby pan się piekielnie nie mylił, bo obaj będziemy mieli przerypane.
– Jaskinia to po niemiecku Hóhle - odparł Grumer. -Piekło zaś to Hólle. Zawsze sądziłem, że to podobieństwo nie ogranicza się tylko do brzmienia.
– Zajebiście interesujące, Grumer. Ale jeśli chodzi o moje odczucia, nie są to rozważania na chwilę obecną.
Grumer wydawał się niezrażony. Jak zawsze zresztą.
To jedna z cech tego człowieka, która niezmiernie go irytowała.
– Przyszedłem pana poinformować, że ma pan gości – podjął Niemiec.
– Czy to kolejny reporter?
– Prawnik oraz sędzia z Ameryki.
– Czyżby ktoś już wytoczył nam proces?
Na twarzy Herr Doktora pojawił się szelmowski uśmieszek. McKoy nie był jednak w nastroju do żartów. Miał ochotę wywalić na zbity pysk tego irytującego bęcwała. Ale kontakty Grumera w Ministerstwie Kultury były zbyt cenne, by się go pozbywać.
– Nie chodzi o proces, Herr McKoy. Ci dwoje mówią wciąż o Bursztynowej Komnacie. – Twarz Amerykanina się rozjaśniła. – Sądziłem, że będzie pan tym zainteresowany.
– Utrzymują, że mają jakieś szczegółowe informacje.
– Jakieś świry?
– Chyba nie.
– Czego chcą?
– Porozmawiać.
Spojrzał ponownie w kierunku skalnej ściany i ryczących świdrów.
– Dlaczego nie? W tym piekle na dole nie mam nic do roboty.
Paul obrócił się, gdy drzwi malutkiej szopy otworzyły się gwałtownie. Człowiek o posturze niedźwiedzia grizzly, z karkiem byka, szeroką klatką piersiową i gęstymi czarnymi włosami wszedł do pobielonego pomieszczenia. Bawełniana koszula z wyhaftowanym napisem WYKOPALISKA McKOYAopinała silnie umięśniony tors i ramiona. Przenikliwe spojrzenie ciemnych oczu natychmiast oceniło sytuację. Alfred Grumer, którego Rachel poznała przed paroma minutami, wszedł do środka za wielkoludem.
– Herr Cutler, Frau Cutler, przedstawiam państwu Waylanda McKoya – powiedział Grumer.
– Nie chciałbym być niegrzeczny – zaczął z miejsca McKoy – ale znaleźliśmy się w sytuacji krytycznej i nie mam zbyt wiele czasu na pogaduszki. Cóż więc mogę dla państwa zrobić?
Paul zaczął wyjaśniać:
– Ostatnich kilka dni spędziliśmy niezwykle interesująco…
– Które z was jest sędzią? – przerwał mu olbrzym.
– Ja – odparła Rachel.
– Co prawnika oraz sędziego z USA skłoniło, by zawracać mi głowę w środku Niemiec?
– Szukamy Bursztynowej Komnaty.
– A kto, do czorta, jej nie szuka? – zachichotał McKoy.
– Pan zapewne sądzi, że jest ukryta gdzieś w pobliżu; może nawet w miejscu, w którym pan kopie – kontynuowała Rachel.
– Jestem pewien, że orły Temidy doskonale zdają sobie sprawę, że nie mogę rozmawiać o szczegółach prac eksploracyjnych. Inwestorzy, z którymi podpisałem kontrakt, zastrzegli sobie poufność.
– Nie prosimy pana o ujawnianie czegokolwiek – włączył się Paul. – Ale przypuszczam, że to, co nas spotkało w ciągu paru ostatnich dni, może okazać się dla pana interesujące.
Читать дальше