– To z Waszyngtonu, Frank. Pentagon.
Pentagon. Było już po pierwszej w nocy czasu wschodniego. Czyli szykują się kłopoty… Wziął słuchawkę. – Halo?
– Detektyw Bishop? – Tak jest.
– Tu David Chambers. Jestem szefem wydziału dochodzeniowego w Departamencie Obrony.
Bishop ujął słuchawkę drugą ręką, jak gdyby nowiny, które miał usłyszeć, bezpieczniej było przyjmować lewym uchem.- Z różnych źródeł doszły do mnie sygnały, że w północnym okręgu Kalifornii wydano nakaz zwolnienia na fikcyjne nazwisko. I że nakaz może dotyczyć osoby, na której nam zależy. Proszę nie wymieniać tego nazwiska przez telefon – dodał pospiesznie Chambers.
– Zgadza się – odrzekł Bishop.
– Gdzie on teraz jest?
W Brazylii, w Cleveland, w Paryżu, albo włamuje się do systemu giełdy nowojorskiej, żeby powstrzymać rozwój światowej gospodarki.
– Pod moim nadzorem – powiedział Bishop.
– Pan pracuje w policji stanowej Kalifornii, zgadza się? – Tak jest.
– Jak więc, u diabła, udało się wam wyciągnąć więźnia federalnego? A tym bardziej na anonim? Nawet naczelnik z San Jose o niczym nie wiedział… w każdym razie tak twierdzi.
– Prokurator jest moim przyjacielem. Kilka lat temu doprowadziliśmy razem do końca sprawę zabójstw Gonzalezów i od tej pory współpracujemy.
– Prowadzi pan teraz sprawę morderstwa?
– Tak jest. Pewien haker włamuje się do komputerów różnych osób i wykorzystuje zawarte tam informacje, żeby zbliżyć się do ofiar.
Bishop zerknął na przygnębioną minę Boba Sheltona i przesunął palcem po gardle. Shelton przewrócił oczami.
Przykro mi…
– Wie pan, dlaczego się nim interesujemy, prawda? – zapytał Chambers.
– Podobno napisał jakiś program, który potrafi złamać wasz program. – Starał się wyrażać jak najmniej konkretnie. Przypuszczał, że w Waszyngtonie często toczy się dwie rozmowy równocześnie: tę, którą naprawdę chce się przeprowadzić, i tę, którą prowadzi się na głos.
– Czyli jeśli to zrobił, złamał prawo, a jeżeli kopia tego, co ten osobnik napisał, wydostanie się z kraju, będzie można mówić o zdradzie.
– Rozumiem. – Ciszę, która potem zapadła, Bishop wypełnił pytaniem. – I chce pan, żeby wrócił do więzienia, tak?
– Owszem.
– Nakaz obowiązuje trzy dni – rzekł stanowczo Bishop.
Na drugim końcu linii rozległ się śmiech.
– Wystarczy mój jeden telefon i ten nakaz będzie miał wartość papieru toaletowego.
– Przypuszczam, że istotnie jest pan w stanie to zrobić. Nastąpiła chwila milczenia.
– Ma pan na imię Frank, tak?
– Tak jest.
– A więc posłuchaj, Frank. Między nami gliniarzami. Czy ten człowiek pomógł wam w śledztwie?
Poza jednym drobiazgiem…
– Bardzo – odparł Bishop. – Widzi pan, sprawca to ekspert komputerowy. Nie dalibyśmy rady bez kogoś takiego jak osoba, o której rozmawiamy.
Znów chwila ciszy.
– Powiem tak – odezwał się Chambers. – Osobiście nie uważam go za diabła wcielonego, jak niektórzy go u nas odmalowują. Nie było żadnych pewnych dowodów na to, że złamał nasz system. Ale wiele osób w Waszyngtonie uważa, że to zrobił i w departamencie zanosi się na polowanie na czarownice. Jeśli naruszył prawo, pójdzie do więzienia. Ale ja jestem skłonny wierzyć w jego niewinność, jeśli nie udowodni mu się winy.
– Tak jest – powiedział Bishop, po czym dodał delikatnie. – Mógłby pan spojrzeć na to w ten sposób: jeżeli jakiś dzieciak może złamać wasz kod, to może lepiej napisać lepszy.
Pięknie, przez taką uwagę mogę pożegnać się z robotą, pomyślał detektyw.
Lecz Chambers parsknął śmiechem.
– Nie jestem pewien, czy Standard 12 rzeczywiście jest tak doskonały, jak go reklamują – powiedział. – Ale w szyfrowaniu pracuje u nas wiele osób, które nie chcą tego słuchać. Wolą pozostać w ukryciu i na pewno nie spodobałoby się im, gdyby zaczęły ich pokazywać media. Jest tu taki zastępca podsekretarza stanu, Peter Kenyon, który narobiłby w portki, gdyby się dowiedział, że nasz bezimienny wydostał się więzienia i mogą go pokazać w wiadomościach. Widzisz, Kenyon był szefem zespołu, który zamówił Standard 12.
– Tylko się głośno zastanawiałem.
– Kenyon nie wie, że ptaszek wyfrunął, ale słyszał plotki i jeżeli się dowie, może to się bardzo źle skończyć dla mnie i wielu innych osób. – Pozwolił Bishopowi przemyśleć przez chwilę subtelności wewnętrznych rozgrywek rządowych. – Zanim trafiłem do tego biurokratycznego bagna, byłem gliną – dodał Chambers.
– Gdzie?
– Byłem żandarmem w marynarce. Większość czasu spędzałem w San Diego.
– Rozdzielał pan ludzi, którzy wdawali się w bójki, tak?
– Tylko kiedy wygrywali żołnierze. Posłuchaj, Frank, jeżeli chłopak pomaga wam złapać mordercę, w porządku, niech robi to dalej. Może u was zostać do końca obowiązywania nakazu.
– Dziękuję panu.
– Nie muszę ci chyba jednak przypominać, że to ty pójdziesz do odstrzału, jeżeli włamie się na czyjąś stronę. Albo jeśli zniknie.
– Tak jest, rozumiem.
– Informuj mnie na bieżąco, Frank. Głos po drugiej stronie zamilkł.
Bishop odłożył słuchawkę i pokręcił głową.
Przykro mi…
– O co chodziło? – zapytał Shelton.
Wyjaśnienia detektywa przerwał triumfalny okrzyk Millera.
– Mam coś! – zawołał podniecony.
Linda Sanchez kiwała ze znużeniem głową.
– Udało się nam odzyskać listę witryn, na których logował się Gillette tuż przed ucieczką.
Podała Bishopowi kilka wydruków. Widniało na nich mnóstwo tajemniczych symboli komputerowych, fragmentów danych i tekstów, które nic nie mówiły detektywowi. Jednak w gąszczu maszynowego bełkotu dostrzegł numery linii lotniczych i informacje o wieczornych połączeniach zagranicznych z międzynarodowego lotniska San Francisco.
Miller podał mu jeszcze jeden arkusz.
– Ściągnął też sobie to – rozkład jazdy autobusów z Santa Clara na lotnisko. – Pękaty detektyw uśmiechnął się uradowany, prawdopodobnie ciesząc się z tego, że udało mu się zrewanżować za wcześniejszą gafę.
– Ale jak zamierza zapłacić za bilet? – zastanawiał się głośno Shelton.
– Pieniądze? Żartujesz? – odezwał się Tony Mott, parskając pogardliwym śmiechem. – Pewnie stoi już przy bankomacie i opróżnia twoje konto.
Bishopowi przyszła do głowy pewna myśl. Poszedł do laboratorium, podniósł słuchawkę telefonu i wcisnął przycisk powtórnego wybierania numeru.
Przez chwilę rozmawiał z kimś, kto zgłosił się po drugiej stronie. Potem odłożył słuchawkę.
Następnie zrelacjonował zespołowi przebieg rozmowy.
– Przed ucieczką Gillette dzwonił do lumpeksu w Santa Clara, kilka mil stąd. Sklep jest zamknięty, ale sprzedawca jeszcze w nim siedzi. Powiedział, że dwadzieścia minut temu był tam ktoś odpowiadający rysopisowi Gillette’a. Kupił czarny trencz, parę białych dżinsów, czapkę z logo A Oakland i torbę sportową. Sprzedawca zapamiętał go, bo facet cały czas rozglądał się nerwowo. Gillette pytał go jeszcze, gdzie jest najbliższy przystanek autobusowy. A na przystanku najbliżej sklepu zatrzymuje się autobus jadący na lotnisko.
– Droga na lotnisko trwa jakieś czterdzieści pięć minut – rzekł Tony Mott. Sprawdził pistolet i zaczął wstawać.
– Nie, Mott – powiedział Bishop. – Mamy w tym większe doświadczenie.
– Daj spokój – upierał się młody policjant. – Jestem w lepszej formie niż pozostałe dziewięćdziesiąt procent zespołu. Co tydzień robię na rowerze sto mil i biegam dwa maratony rocznie.
Читать дальше