Odwróciła się znowu i spróbowała chwycić krawędź płyty krótkimi paznokciami, desperacko wbijając je w emalię. Nie były dość długie, żeby zaczepić o pęknięcie, dlatego Megan zawyła z rozpaczy i rzuciła się do przodu, przycisnęła twarz do ściany i usiłowała wbić zęby w szczelinę.
Dziąsło pękło na szorstkiej farbie i gipsie. Szczęka eksplodowała bólem, usta zalała krew. I nagle z lekkim trzaśnięciem jej przedni ząb wsunął się w szczelinę i odciągnął trochę płytę od ściany. Megan odchyliła się, ujęła twarz w dłonie i wypluła krew. Po czym chwyciła płytę i szarpnęła z taką wściekłością, że metal poddał się natychmiast, wyrywając śrubę ze ściany. Megan potoczyła się do tyłu.
Usiadła i gdy zobaczyła światło, krzyknęła z radości. Wsunęła głowę w otwór i zajrzała do sąsiedniego pomieszczenia. Płyta najwyraźniej zakrywała dawny szyb doprowadzający gorące powietrze. Po drugiej stronie znajdowała się cienka kratka, którą bez trudu wykopała. Kratka upadła na podłogę z brzękiem. Megan zamarła. Cicho, upomniała się.
Wsunęła się głową do przodu w otwór. Była szeroka w ramionach, ale w końcu zdołała się przecisnąć. Musiała sięgnąć ręką, drapiąc ramię, i osłonić piersi, żeby nie poranić ich o ostrą krawędź szybu. Posuwała się cal po calu. W końcu wysunęła głowę i przyjrzała się pomieszczeniu po drugiej stronie. Kraty w oknie. Ale drzwi nieco uchylone. A za nimi ciemny korytarz.
Przesunęła się do przodu, sześć cali, osiem i wreszcie…
Biodra. Zaklinowała się.
Bez trudu przecisnęła je przez otwór w łazience, ale wylot szybu po drugiej stronie był nieco węższy. Próbowała wić się, napinać mięśnie, lizać palce i zwilżać skórę śliną, ale wciąż nie mogła się ruszyć – utknęła w połowie drogi między pomieszczeniami.
Nie ma mowy, pomyślała. Nie będę tu tkwić. Poczuła straszliwy napad klaustrofobii. Zwalczyła go, poruszyła się lekko i przesunęła może o cal do przodu, zanim ponownie zamarła, gdy usłyszała pisk i skrobanie pazurów.
O Boże, nie.
Serce waliło jej, jakby miało wyskoczyć z piersi.
Znowu pisk.
Tuż nad miejscem, w którym utknęła. Wyglądało na to, że szczury są dwa. A potem nadbiegło ich więcej: zbierały się w miejscu, gdzie ściana łączyła się z sufitem. Pewnie z tuzin.
Megan się rozpłakała. Dźwięk małych czarnych stóp biegnących po kamieniu. Stłumiła krzyk, gdy coś – kawałek izolacji lub drewna – musnęło jej skórę.
Piski przybierały na sile. Zwierzęta gromadziły się tuż nad nią, ciekawskie i głodne. Pomyślała o małych pająkach. Setki okropnych stworzeń zmierzających ku jej unieruchomionemu ciału powoli, ostrożnie, ale nieodwołalnie.
Następne szczury.
Piski i tupot, coraz bliżej. Będą ze dwa tuziny. Wyobraziła sobie ostre jak szpilki żółte zęby.
Bliżej i bliżej. Przyciągał je zapach. W łazience nie było papieru toaletowego, toteż nie podtarła się po zrobieniu siusiu, a kilka dni temu skończył się jej okres. Wyczuwały krew.
Popędzą dokładnie w jej kierunku. Zaczną się wgryzać…
Zamknęła oczy i łkała przerażona. Wydawało się, że cała ściana się rusza. Dziesiątki, setki szczurów zmierzających ku niej. Coraz bliżej i bliżej.
Pi pi pi. Pi pi pi.
Megan wpiła się palcami w ścianę i pociągnęła z całej siły, rozpaczliwie kopiąc nogami. Jeden ze szczurów z odgłosem przypominającym wiertło dentystyczne skoczył prosto na jej pupę. Krzyknęła i poczuła, że serce jej zamiera ze strachu. Uderzała w ścianę, wijąc się wściekle. Zaskoczone zwierzę zeskoczyło, a ona poczuła ześlizgujący się po jej udach ogon.
– Och – zakrztusiła się. – Nie…
Gdy waliła pięściami w ścianę obok siebie, a nogami kopała w podłogę łazienki, kolejne zwierzę wyciągnęło ostrożnie łapkę i zeskoczyło na jej krzyż. Ten szczur był odważniejszy: jej rozpaczliwe ruchy wcale go nie wystraszyły. Poczuła cztery łapy. Zaczęły się ruszać. Mokry nos i wąsy dotknęły jej chłodnego ciała, gdy stworzenie węszyło w poszukiwaniu drogi w dół bioder i ku kroczu, wczepiając się boleśnie pazurkami.
Poruszyła obolałymi rękami i w tej samej chwili stopa znalazła oparcie na brzegu toalety w łazience, i Megan zdołała ruszyć się jakieś dwa, trzy cale do przodu. Wystarczyło, żeby uwolnić biodra. Szczur zeskoczył, a Megan wpadła do sąsiedniego pomieszczenia. Odczołgała się jak najszybciej do przeciwległego kąta, a cztery szczury wyskoczyły i znikły w uchylonych drzwiach.
Skuliła się, dysząc, obmacując się jak szalona, żeby mieć pewność, że nie uczepiło się jej żadne zwierzę. Po pięciu minutach się uspokoiła. Powoli zbliżyła się do szybu i nasłuchiwała. Tupot i popiskiwanie. Zamknęła wylot szybu kratką. Reszta szczurów zniknęła w górze. Z dziury dobiegł gniewny syk.
O Boże…
Upadła na ziemię, usiłując odepchnąć od siebie okropne wspomnienie obmacujących ją drobnych pazurków, brudnych i wilgotnych.
Megan rozejrzała się po pokoju i dostrzegła w kącie stertę starych, pożółkłych gazet. Przez piętnaście minut rolowała je i przywoływała odwagę, żeby poutykać je wokół otworu. Potem, posługując się kratą jak strugiem, obskrobała gipsowe krawędzie szybu, poszerzając go o cal lub dwa. Zdmuchnęła gipsowy pył.
Upadła na ziemię, drżąc z wyczerpania niczym ogłuszony ptak. Gdy przyglądała się ścianom, jej uwagę przyciągnęła czarno-biała amatorska fotografia wisząca obok krucyfiksu. Wstała i nie spuszczając oczu ze szczurzej dziury, podeszła do zdjęcia, które przedstawiało dwóch mężczyzn stojących na niskiej estradzie – zapewne tej na podwórzu. Obaj mieli na sobie ciemne garnitury i wąskie czarne krawaty. Jednym z nich był Matthews, drugi wyglądał na starszego o jakieś trzydzieści lat. Matthews stał z przodu ze wzniesionymi rękami, jakby miał wygłosić mowę. Drugi mężczyzna siedział za nim i wpatrywał się biernie w obiektyw.
Zdjęła ramkę ze ściany i wyciągnęła zdjęcie. Z tyłu znalazła napis: Dla Prawdziwie WIELEBNYCH Jamesa i Aarona Matthewsów. Niech WAS Bóg błogosławi, ponieważ to dzięki WAM ujrzeliśmy Światło!
Pod spodem nabazgrany podpis.
A więc to miejsce to kościół. A Matthews jest pastorem?
Pastor mnie porwał?
Wróciła pamięcią do sesji, tuż przed tym, jak straciła przytomność. Powiedział: „Bóg przysłał cię do mnie”. I ten hymn. Śpiewał stary hymn.
A James to pewnie jego ojciec. Megan wpatrywała się w podobną do czaszki głowę starca, który, jak uznała, był nie tyle bierny, ile szalony. Wzdrygnęła się i powiesiła zdjęcie z powrotem. Oparła się głową o ścianę, usiłując powstrzymać łzy.
Nie, nie. Pozbieraj się. Kontroluj się. Kontroluj się!
Szalona Megan wpakowała się w niezłe szambo. Teraz trzeba się z niego wydostać.
Wstała i wyjrzała na mroczny korytarz. Słabe, zamglone światło zmierzchu wpadało przez zakratowane i zasłonięte okiennicami szyby. Podeszła do jednego z okien i spróbowała oderwać kratę, ale mocno siedziała w ścianie. Spróbowała z innymi. To samo.
Megan zatrzymywała się co kilka kroków i nasłuchiwała, ale nie dobiegały żadne głosy. W jednym końcu korytarza znajdowało się spore pomieszczenie – coś jakby salon. Ciemna, śmierdząca stęchlizną jama. Zakrztusiła się pełnym kurzu powietrzem. Ściany wykonano z nagiego drewna, podłogę z nieheblowanych desek, na których leżały strzępy dywanu. Powietrze było wilgotne, ciężkie i coraz chłodniejsze. Gardło ścisnęło się jej bezwiednie, gdy poczuła odór gnijącego mięsa. I jeszcze jakiś zapach. Przypomniał jej dom pogrzebowy, w którym mąż cioci Susan spoczywał przed pogrzebem. Ten sam aromat: słodki jak jabłka, obrzydliwy jak zepsute jajka.
Читать дальше