Po jednej stronie budynku znalazła kuchnię i jadalnię, w drugą stronę odchodziły dwa długie korytarze. Ciągnęły się esowato przez sto stóp, ale większość drzwi była zamknięta na głucho. W niezamkniętych pokojach były zakratowane okna, a z niektórych przejść dochodziło skrzypienie i kapanie wody.
Kościół i więzienie, pomyślała bezradnie.
Megan straciła cierpliwość do dalszych poszukiwań w tym miejscu i wróciła do salonu, by przyjrzeć się solidnym kratom zamykającym okna i drzwiom zaryglowanym na potężne zamki. Pomieszczenie to było równie zaniedbane jak sypialnia. Kawałki dywanu wyblakły na słońcu, inne zachowały pierwotny kolor – tak jakby przez lata leżał na nich gruz, który dopiero co został uprzątnięty. Ściany były poplamione i pokryte pleśnią. Pęknięcia w drewnie załatano smugami niewygładzonego gipsu. Tynk i przegniła tapeta zachowały upiorne kształty zabranych stąd obrazów. Wszędzie czuć było odór odchodów zwierzęcych, rozkładu, pleśni i brudu.
W każdym pomieszczeniu co najmniej na jednej ścianie wisiał krucyfiks.
Przeszukała dokładnie kuchnię, ale nie znalazła noży ani innej broni. Żadnych narzędzi oprócz nietkniętego pudełka plastikowych noży, widelców i łyżek. Zrezygnowana wrzuciła je z powrotem do szafki.
Krótki korytarzyk prowadził do tylnych drzwi. Zatrzymała się przy nich. Gdy wyciągnęła rękę ku klamce, usłyszała szum elektryczności. Od klamki i zawiasów do sufitu biegły kable. Przewody elektryczne. Klamka była podłączona do prądu. Szum był głośny.
On myśli o wszystkim.
Przez szparę w drzwiach dostrzegła garaż. Był pusty.
Uznawszy, że Matthews wyjechał, nabrała odwagi i wróciła do korytarza prowadzącego do jej pokoju. Minęła go i przeszła następne pięćdziesiąt stóp do miejsca, gdzie natknęła się na szerokie kamienne schody wiodące do podziemi.
U stóp schodów pod łukowatym sklepieniem znajdowały się drzwi z grubego drewna. Wysokie na prawie dziesięć stóp. Popchnęła je. Otworzyły się ze skrzypnięciem i Megan znalazła się w kaplicy.
Była wielka jak cały dom jej matki. Przed stojącym na podwyższeniu ołtarzem ustawiono dziesiątki ławek. Megan rzadko bywała w kościele. Bett twierdziła, że wierzy w Boga, ale zbyt często była atakowana przez widmo katolicyzmu, żeby myśleć o przystąpieniu do jakiegoś kościoła. Gdy Megan w wieku pięciu albo sześciu lat była u Tate’a na Wigilii, zapytała ojca o Boga, a on wygłosił chaotyczną mowę o Wielkim Duchu. Słuchała, popijając ajerkoniak, nie rozumiejąc ani słowa, aż wreszcie przerwała mu pytaniem:
– Czy Bóg istnieje?
Zamrugał oczami.
– Tak – odpowiedział i zabrał ją na pasterkę.
Megan zbliżała się teraz powoli do ołtarza, czuła tylko chłodny beton pod bosymi stopami i przeraźliwy strach. Czy zdoła stąd uciec? Ale tu nie było drzwi, a jedyne okna okazały się witrażami zawieszonymi na grubych kamiennych ścianach.
Spojrzała na ołtarz. Ciemne drewno, ozdobione prymitywnymi malunkami przedstawiającymi ludzi w długich szatach – może jakichś świętych, Jezusa, Mojżesza. Kto wie? Przypominały ten chory obraz, który Matthews postawił przed nią w furgonetce – ciała postaci były prawie normalne, ale twarze powykrzywiane.
Kolejne korytarze prowadziły dalej pod ziemię. Weszła w jeden z nich i usłyszała kapanie wody, tupot kolejnych szczurów, jęk wiatru.
Wariuję. Całkowicie, kurwa, wariuję . Zdusiła łzy i obejrzała pomieszczenie, szukając drogi ucieczki.
Nic. Absolutnie nic.
Zamierzała wyjść, gdy za ołtarzem dostrzegła niewielki ruch.
Podeszła ostrożnie. Ciemnoczerwona draperia zakrywająca tylną ścianę poruszała się jakby na lekkim wietrze.
Powoli przeszła za ołtarz i chwyciła zasłonę. Odciągnęła ją w bok. Drzwi! Nad progiem poczuła ruch powietrza.
Błagam, powiedziała w duchu. Po czym ujęła klamkę oburącz i pociągnęła z całej siły.
Zaryglowane. Na amen.
Uderzyła ramieniem w drzwi. I jeszcze raz. I jeszcze. Na nic. Dębowe drzwi ani drgnęły. Megan obmacała całą ścianę, szukając słabych miejsc. Ściana wyglądała na niedawno wzniesioną – znów byle jaka robota, ale tym razem użyto zwykłych płyt gipsowych. Wiedziała, że są słabe, ale po dziesięciu kopniakach stało się jasne, że ściana nie podda się jej nagiej stopie.
Megan zamrugała oczami, odpędzając łzy, i pochyliła się, by zajrzeć przez szparę pod drzwiami. Zobaczyła niewielki pokój i najwyraźniej następny zaraz za nim – spod kolejnych drzwi dochodziło bowiem słabe światło. Też mogą być zamknięte, pewnie, ale skoro te są, to tamte może nie.
W tej chwili usłyszała szuranie.
Odwróciła się i poczuła, że gardło zaciska jej się ze strachu, a płuca wypełnił znów ohydny smród tego miejsca. Kroki, powłóczące kroki. I cichy charkot jak uderzenia kruchych skrzydeł. Ktoś zbliżał się do kaplicy. Stuk, stuk, stuk – niczym ślepiec z laską.
Odskoczyła od ołtarza i skuliła się pod ławką. Przykryła głowę. Zimny beton wbijał się w odkryte piersi i brzuch, aż o mało co nie jęknęła z bólu.
Cicho. On prawie tu jest.
Szur, stuk. Szur, stuk.
Coraz bliżej.
Sprawiał wrażenie bardzo starego – te kroki, świszczący oddech.
Bała się zamknąć oczy, bała się trzymać je otwarte. Poczuła, że wszedł do kaplicy i zawahał się. Drzwi zaskrzypiały. A może to jęk wiatru? Nie potrafiła powiedzieć.
Przybliżał się. Szur, stuk. Spod ławki nie widziała nic poza starymi zniszczonymi spodniami i skarpetkami poplamionymi moczem – tak to w każdym razie wyglądało – żółtymi i podartymi. Musiał być stary – szedł sztywno i rzeczywiście miał laskę. Megan omal nie krzyknęła, gdy ją zobaczyła – laska przypominała długą pożółkłą kość, kość z nogi zwierzęcia, popękaną i zaostrzoną na końcu.
Czy to ojciec Matthewsa? Megan wyobraziła sobie starego człowieka ze zdjęcia. Poczuła ulgę i zaczęła wychodzić ze swojej kryjówki. Ten człowiek jej pomoże. Odda jej ubranie, uspokoi ją, zapewni, że jego syn jest nieszkodliwy – chory, tak, potrzebuje pomocy, ale…
Nie, nie, nie…
Co ona wyprawia?
Megan wczołgała się z powrotem pod ławkę i schowała głowę.
Jeśli starzec tu mieszka, to Matthews musiał mu o niej powiedzieć. Cholera, pewnie zostawił tu ojca, żeby jej pilnował.
Megan objęła kolana rękami, walcząc z panicznym strachem, nieodpartą chęcią, żeby krzyczeć, uciekać. Zadrżała i zacisnęła zęby, by nie zaczęły szczękać.
Starzec kuśtykał koło niej, chodząc tam i z powrotem po nawach.
Stuk, stuk, stuk.
Oczywiście niewykluczone, że Szalona Megan właśnie zwariowała na amen.
Może wcale nie ma żadnego starca. Wszystko jej się śni, wszystko jest ułudą.
Nieziemski jęk wypełnił budynek.
To. Tylko. Pieprzony. Wiatr.
Zawył znowu, niczym zwierzę zwołujące stado. Nie było wątpliwości – to był głos.
Megan uderzyła głową o beton, rozległ się głuchy stuk. Zamarła, powstrzymując oddech. Dziesięć minut później – miała wrażenie, że godzin – uznała, że starzec sobie poszedł.
Wysunęła się spod ławki, podniosła powoli i rozejrzała. Nic. Pospieszyła ku drzwiom, które prowadziły na główny korytarz, i stanęła jak wryta.
Koło łukowatych drzwi dostrzegła starą drewnianą trumnę. Stała na stojaku za skrzydłem drzwi, dlatego nie zauważyła jej wcześniej. Była wykonana z ciemnego drewna, zniszczona i popękana. Pokrywa była zamknięta, ale na krawędzi zauważyła zaschnięte plamy krwi i strzępy starego ciała.
Читать дальше