– Czy to był uliczny śpiewak, wyrażający w ten sposób swe uczucia? Być może. Ale Faust Berlioza to absolutne przeciwieństwo tego śpiewu. Panie i panowie – kończył swoje rozważania Atlan-Ferrara – uwydatnijcie odrębność tego, co śpiewacie. Niech wasze głosy będą wyzute z sentymentalizmu i krzykliwej namiętności, zróbcie z tej opery kantatę o tym, co nieznane, niech zabrzmią słowa i dźwięki, jakich jeszcze nie używano, i włóżcie w nią tylko tyle uczucia, ile go znajdziecie w sobie samych w tym apokaliptycznym momencie, który może będzie momentem tworzenia: odwróćcie czas, wyobraźcie sobie tę muzykę jako odwrócenie porządku, śpiew pierwotny, głos jutrzenki, nie mający precedensów ani dalszego ciągu…
Skłonił głowę z udawaną pokorą.
– Zaczynamy.
Wówczas, dziewięć lat temu, ona nie chciała mu ulec. Czekała, aż on podda się jej. On chciał ją kochać, tam, na angielskim wybrzeżu, i wystrzegał się śmiesznych frazesów przeznaczonych na ten moment, jaki sobie wyobrażał, moment wyśniony albo upragniony, albo wszystko to razem -skąd miał wiedzieć? „mogliśmy chodzić razem po dnie morza” – na ów moment, kiedy spotka tę kobietę, tak różniącą się od innych, która potrafiła odprawić przypadkowego kochanka jednej nocy.
– Włóż coś na siebie i wynoś się.
I była zdolna powiedzieć to tamtemu nieborakowi z wąsikiem, ale także i jemu, maestro Gabrielowi Atlanowi-Ferrarze. Na próbach była mu posłuszna. A co więcej, istniało między nimi dwojgiem idealne porozumienie. Wydawało się, że ten łuk świateł w stylu art nouveau, jarzących się na scenie, łączy go z nią, kiedy podawali sobie ręce -on stojąc w kanale orkiestrowym, ona na scenie; było to cudowne spotkanie dyrygenta ze śpiewaczką, które, ponadto, działało pobudzająco na tenora grającego Fausta i basa w roli Mefistofelesa, przybliżając ich do magicznego kręgu Inez i Gabriela, pary tak dobranej i tak zgodnej w swych interpretacjach artystycznych, jak niedobrani i niezgodni ze sobą byli w sprawach kontaktów cielesnych.
Ona górowała nad nim.
On się z tym godził.
Ona miała władzę.
On nie był do tego przyzwyczajony.
Przeglądał się w lustrze. O ile pamiętał, zawsze był wyniosły, próżny, spowity w wyimaginowaną pelerynę wielkiego pana.
Ona pamiętała go obnażonego emocjonalnie. Pokonanego przez wspomnienie. Wspomnienie tamtego chłopaka. Tego, który się nie starzał, bo nikt już go potem nie widział. Chłopaka, który znikał z fotografii.
W tę lukę – spowodowaną nieobecnością tamtego – wślizgiwała się Inez, by podporządkować sobie Gabriela. On to wyczuł i zaakceptował. Ona miała na niego dwa bicze, po jednym w każdej ręce. Grożąc jednym, mówiła Gabrielowi, widziałam cię rozebranego, bezbronnego wobec pieszczot, przy których obstajesz, nie maskując się.
Drugim biczem chłostała go: to nie ty mnie wybrałeś, to ja wybrałam ciebie. Nie tęskniłam za tobą wtedy i nie tęsknię teraz. Kochaliśmy się, żeby uzyskać pewną harmonię w wystawieniu tego dzieła. Kiedy zejdzie ze sceny, my też się rozejdziemy, ja i ty…
Czy Gabriel Atlan-Ferrara wiedział o tym? Wiedział i akceptował? W ramionach Inez mówił „tak”, akceptował, bo kiedy był z nią, zgodziłby się na wszystko, na każde upokorzenie. Dlaczego to ona zawsze musiała dosiadać jego? Czemu on leżał na plecach, a ona była nad nim, i to ona prowadziła tę seksualną grę, ale od niego, leżącego, posłusznego i oddanego jej, wymagała dotknięć, rozkazów, rozkoszy, a on, nie mając innego wyjścia, musiał spełniać jej życzenia?
Powoli przywykał do tego, że leży z głową na poduszce, wyprostowany, i patrzy na jej wyprężoną postać, unoszącą się nad nim jak zmysłowy posąg ulepiony z urzekająco pięknego ciała, jak cielesna rzeka seksu połączona z jego seksem poprzez rozwarte uda i jej pośladki, które czuł na sobie, rzeka seksu spływająca na niego, wzniosła i zarazem zabawna; jak statua, która się śmieje ze świata, czaruje wdziękiem pępka i sama się tym bawi… I jej piersi, twarde, ale ruchliwe, a potem reszta ciała, z szyją o wyzywającej bieli, podczas gdy jej twarz się oddala, staje się obca, kryje się pod masą rudych włosów, pod tą grzywą, co jak płaszcz osłania pozornie ukrywane wzruszenie…
Inez Prada. („Lepiej brzmi niż Inez Rosenzweig na reklamowych plakatach i łatwiej się wymawia w innych językach”).
Inez Venganza*. [* venganza – po hiszp. zemsta.] („Wszystko mam już za sobą. A ty?”).
Za co, Boże mój, za co w końcu się mściła? („Zakaz dotyczył dwóch różnych epok i żadne z nich dwojga nie chciało go naruszyć”).
W wieczór premiery maestro Atlan-Ferrara wszedł na podium wśród oklasków oczekującej publiczności.
Oto był ten młody dyrygent, który kiedyś wydobył niespodziewaną – nie ukrytą, ale zagubioną – dźwięczność z Debussy'ego, Ravela, Mozarta i Bacha.
Tego wieczoru dyrygował w Meksyku po raz pierwszy i wszyscy chcieli widzieć siłę tej osobowości w taki sposób, jak to zapowiadały fotografie: grzywa długich, czarnych, kędzierzawych włosów, pełne blasku, ale nieco senne spojrzenie, przeklęte brwi, których drgnienie potrafiło ośmieszyć maskę i grę Mefista; błagalnie wyciągnięte ręce, które wydobywały na jaw prostactwo pożądliwych gestów Fausta…
Mówiono o nim, że przewyższa swoich śpiewaków. Jednak nad wszystkim dominowała atmosfera coraz głębszego i wspanialszego współbrzmienia łączącego Gabriela Atlana-Ferrarę z Inez Prada; harmonia między kochankiem śpiącym w łóżku a czujnym na każdy szczegół dyrygentem na scenie. Bo choćby ona z największą zaciekłością starała się mu dorównać, to w teatrze on był najważniejszy, on prowadził grę, on nad nią górował, narzucał jej swą męską żądzę, a na koniec, w finale, lokował ją na środku sceny, trzymaną za ręce przez dzieci z chóru anielskiego. Gdy śpiewała w otoczeniu niebiańskich duchów, robiło to wrażenie, że, wbrew temu, co mogła podejrzewać, Inez wciąż jest główną postacią, centrum tego związku, w którym (ani on, ani ona nie przestawali o tym myśleć) tak czy owak partnerzy są sobie równi. Ale równi tylko dlatego, że ona jest królową w łóżku, a on władcą teatru.
Maestro, dyrygując finałem opery, szeptał: „Te piękne dziewice ukoją twój płacz, Małgorzato, odsuną cię od ziemskiego bólu, przywrócą ci nadzieję”, i wówczas Małgorzata, którą jest Inez, ujmuje rękę jednego spośród dzieci z chóru, a wszystkie pozostałe dzieci też biorą się za ręce i ostatnie z nich podaje rękę śpiewakowi z chóru niebiańskiego, a ten swemu sąsiadowi, a następny swemu, aż cały chór, z Małgorzatą-Inez pośrodku, staje się naprawdę jednym chórem, połączonym łańcuchem rąk. Wówczas dwaj aniołowie ze środka tego kręgu wyciągają ramiona ku najbliższym lożom na widowni, biorą za ręce widzów, którzy z kolei ujmują dłonie sąsiadów, i tak oto wszyscy obecni w teatrze Pałacu Sztuk Pięknych tworzą jedną ogromną całość, zespoloną uściskiem rąk. I chociaż chór zaśpiewał: „Zachowaj nadzieję i uśmiechnij się ze szczęścia”, teatr zmienia się w wielkie jezioro płomieni, a w głębi duszy każdego z obecnych tu ludzi rozgrywa się straszliwe misterium: wszyscy razem dostali się do piekła; myśleli, że znajdą się w niebie, a posłano ich do diabła. Gabriel Atlan-Ferrara wykrzykuje triumfalnym głosem: Precz! Irimuro karabao, precz, precz, precz!
Został sam w pustej sali, z której wychodzili ludzie. Inez zbliżyła się do niego wśród oklasków i powiedziała:
– Zobaczymy się za godzinę. U ciebie w hotelu.
Читать дальше