To wie Bóg. Wiedzą to aniołowie i dlatego opera kończy się wniebowstąpieniem Małgorzaty przy wtórze inwokacji do Maryi, której twarz ja, Gabriel Atlan-Ferrara, zakryję chustą świętej Weroniki… albo może zasłoną godną Magdaleny.
Uliczny muzykant zaczął grać gdzieś w pobliżu okna, przez które Gabriel patrzył na meksykańską noc, gdy, całkiem nagle, przestało padać. Ulice wyglądały jak pola-kierowane, a zapachy, jakie przyniosła ulewa, zaczęły już się ulatniać, ustępując miejsca woni skwierczącego tłuszczu, odgrzewanych tortilli i kukurydzy, rośliny bogów tego kraju.
Jakże się to różniło od aromatów, hałasów, pór dnia, a także nędzy w Londynie – chmury bawiące się w wyścigi z bladym słońcem, bliskość mórz przesycających swym zapachem samo centrum miasta, tłum wyspiarzy przechodzących ostrożnym, lecz zdecydowanym krokiem i chronionych dzięki „wyspiarskości”, olśniewająca zieleń parków, niewykorzystana, wzgardzona rzeka, co odwraca się tyłem do miasta… I, mimo wszystko, ów kwaśny zapach angielskiej melancholii, przyodzianej w chłodną i obojętną uprzejmość.
Mogłoby się zdawać, że każde miasto na świecie zawiera inny pakt z dniem i z nocą, tak aby natura uszanowała -na krótko, ale na tak długi czas, jak będzie trzeba – te apodyktyczne zbiorowe ruiny, które nazywamy „miastem”, „krótkotrwałym szczepem”, opisanym przez Dostojewskiego w innej żółtej stolicy; te bramy, światła, mury, twarze, mosty, żółte rzeki Petersburga…
Ale Inez przerwała rozważania Gabriela, podchwytując tonację przyjętą przez ulicznego grajka: „Ty, tylko ty, jesteś przyczyną mego płaczu, rozczarowania i rozpaczy…”.
Zwrócił się w stronę chóru, energiczny i emanujący pewnością siebie, dzięki której, w wieku trzydziestu dziewięciu lat, znalazł się wśród najbardziej cenionych dyrygentów tej nowej muzycznej planety, powstającej po najbardziej okrutnej z wojen, po zatargu, jaki zostawił po sobie najwięcej zabitych w historii świata; i właśnie dlatego od meksykańskiego chóru – który tak czy inaczej musiał mieć w pamięci śmierć na co dzień i śmierć podczas wojny domowej -zażądano, aby to on śpiewał Fausta, jak gdyby na dodatek był świadkiem niekończących się eksterminacji, tortur, lamentów, rozpaczy tych ludzi, których nazwiska były podpisem świata w połowie tego wieku: bo widzieli nagie niemowlę płaczące na cały głos w ruinach zbombardowanej stacji metra w Chunking; słyszeli niemy krzyk Guerniki, tak jak ją namalował Picasso, nie krzyk bólu, lecz wołanie o pomoc, na które odpowiedzią było jedynie rżenie martwego konia, niepotrzebnego w tej mechanicznej wojnie z powietrza, wojnie czarnych ptaków Berlioza, chłoszczących skrzydłami twarze śpiewaków; a konie jęczały i dygotały ze zjeżonymi grzywami, i wygrywały ten wyścig, niemal lecąc, jak pegazy śmierci, w ucieczce z wielkiego cmentarza, którym stała się kula ziemska.
Przygotowując swoje przedstawienie w Pałacu Sztuk Pięknych, Gabriel Atlan-Ferrara zaproponował, aby podczas końcowej sceny z kawalkadą jeźdźców pędzących do piekła wyświetlać film ukazujący odkryte miejsca zbiorowego pochówku więźniów w obozach śmierci: tutaj straszliwa wizja Berlioza stawałaby się widzialna. Trupy chude jak szkielety, układane setkami w stosy, trupy wygłodzonych, bezwstydne, skóra i kości, nieprzyzwoite łysiny, sprośne rany, wstydliwe narządy płciowe, trupy objęte uściskiem z jakimś swoistym nieznośnym erotyzmem, tak jakby nawet w stanie śmierci mogło przetrwać pragnienie: „kocham cię, kocham, kocham…”.
– Krzyczcie, tak jakbyście mieli umrzeć, kochając to, co was zabija.
Władze zakazały wyświetlania filmów o obozach. Do Pałacu Sztuk Pięknych przychodzi publiczność meksykańska, wykształcona, ale przyzwoita: nie przychodzi, aby być obrażana, powiedział kiedyś głupi funkcjonariusz, który nie przestawał zapinać i rozpinać swej marynarki w kolorze papuziej kupki.
Niezła ta opera Berlioza, robi wrażenie, powiedział młody meksykański muzyk, który obserwował próby w celu nigdy niewyjawionym wprost, ale oczywistym: aby zobaczyć, co robi ów dyrygent – cieszący się sławą buntownika i, tak czy inaczej, obcokrajowiec, zatem, jako taki, człowiek podejrzany- aby zadowolić meksykańską demokrację.
– Pozwoli pan, że kompozytor opowie nam o okropnościach piekła i o końcu świata własnymi środkami wyrazu – powiedział ów muzyk-biurokrata z tą szczególną słodyczą, ściszonym głosem i charakterystycznym dla Meksykanina tonem, obojętnym, ale przymilnym. – Po co się pan przy
tym upiera, maestro? Czemu właściwie zależy panu na rozgłosie?
Atlan-Ferrara skarcił się sam w duchu i przyznał rację uprzejmemu obserwatorowi. Wyrzekał się samego siebie. Czy nie powiedział wczoraj wieczorem do Inez, że obrazowość opery polega na usuwaniu pewnych przedmiotów z pola widzenia, po to aby muzyka przywoływała je, nie-zdegenerowane, w prostym obrazie tematycznym albo, zupełnie niepotrzebnie zdegradowane, w „chimerycznym połączeniu”, w którym dyrygent i kompozytor nawzajem się torturują?
– Opera nie jest literaturą – powiedział Meksykanin,
cmokając i wsysając ślinę, aby ukradkiem pozbyć się resztek
jakiegoś jedzenia, smacznego i niezdrowego. – To nie jest
literatura, chociaż tak twierdzą pańscy wrogowie. Niech pan im nie ulega.
Gabriel, owszem, uległ, ale swemu sympatycznemu rozmówcy. Mniejsza o to, jakiej klasy muzykiem był ten osobnik – był jednak na pewno dobrym politykiem. O czym myślał Atlan-Ferrara? Czyżby zamierzał dać lekcję tym Latynoamerykanom, którzy uchronili się przed europejskim konfliktem? Czy chciał ich zawstydzić, porównując znane już w historii przypadki użycia przemocy?
Meksykanin dyskretnie przełknął maleńki kawałek mięsa i bułki, który go uwierał, tkwiąc między zębami.
– Okrucieństwo wojny w Ameryce Łacińskiej jest groźniejsze, maestro, bo niewidzialne i nieokreślone datami. A poza tym nauczyliśmy się ukrywać ofiary i grzebać je w nocy.
– Pan jest marksistą? – zapytał, już z rozbawieniem, Atlan-Ferrara.
– Jeżeli chce pan powiedzieć, że nie podzielam tej modnej antykomunistycznej fobii, będzie pan miał trochę racji.
– A więc Berlioza można wystawić na tutejszej scenie, nie tłumacząc się już i nie usiłując usprawiedliwić własnych pomysłów?
– Tak jest. Proszę zwrócić uwagę na coś, co my bardzo dobrze rozumiemy. To, co święte, nie jest obce terrorowi. Wiara nie wykupi nas od śmierci.
– Więc jest pan także człowiekiem wierzącym? – uśmiechnął się znowu dyrygent.
– W Meksyku nawet my, ateiści, jesteśmy katolikami, don Gabriel.
Atlan-Ferrara popatrzył wymownie w oczy młodego kompozytora-biurokraty, który udzielił mu tych rad. Nie, nie był to chłodny smukły blondyn: ten nieobecny. Meksykanin był brunetem o gorącej krwi, jadał kanapki z serem, używał musztardy i ostrej papryki chile z Jalapy, a jego spojrzenie rozumnego szopa pracza przeszukiwało wszystkie kąty. Chciał zrobić karierę, to było widać. Na pewno szybko się wzbogaci.
To nie on, pomyślał z pewnym smutkiem Atlan-Ferrara, nie ten poszukiwany, ten, za którym się tęskniło, ten przyjaciel z pierwszej młodości…
– Dlaczego mnie opuściłeś, tam nad morzem?
– Nie chciałem niczego psuć.
– Nie rozumiem. Popsułeś nasz weekend. Byliśmy razem.
– Nigdy byś mi się nie oddała.
– Cóż z tego? Myślałam, że wystarcza ci moje towarzystwo.
– A tobie wystarczało moje?
– Masz mnie za idiotkę? Jak myślisz? Dlaczego przyjęłam twoje zaproszenie? Wściekłość macicy?
Читать дальше