Mimo wszystko, nie było wcale trudno ułożyć się w ten sposób, sztywno jak trup, na dwóch pogrzebowych stołkach, tak jakby została pochowana pod górą z tamtego snu.
Zatrzymasz się nad brzegiem morza. Nie będziesz wiedziała, jak dotarłaś aż tutaj. Nie będziesz wiedziała, co powinnaś zrobić. Będziesz dotykać swego ciała rękami i poczujesz coś lepkiego, od stóp do głowy będziesz wysmarowana jakąś kleistą substancją, będziesz ją miała także na twarzy. Dłońmi nie potrafisz się oczyścić, bo też będą w tym upaprane. Twoja głowa będzie podobna do rozpadającego się gniazda ulepionego z błota, które będzie kapać, aż cię oślepi.
Zbudzisz się na drzewie, wczepiona w jego gałęzie, skulona, z kolanami tuż przy twarzy i rękoma na uszach, aby nie słyszeć pisków małpy kapucynki, która zabije kijem węża; on zaś nigdy nie zdoła się wślizgnąć wyżej, do tej liściastej gęstwiny, gdzie ty się ukryjesz. Kapucynka będzie robiła to, co ty sama zechcesz robić. Będzie zabijać węże. Wąż już ci nie przeszkodzi w zejściu z drzewa. Ale siła, jaką się wykaże małpa, zabijając go, przerazi cię tak samo -albo i bardziej – niż groźba natknięcia się na węża.
Nie będziesz świadoma, jak długo tu jesteś, żyjąc samotnie pod sklepieniem leśnych gałęzi. Chwilami nie będziesz dobrze widziała. Uniesiesz dłoń do czoła, ilekroć zechcesz odróżnić niebezpieczeństwo, grożące ci ze strony węża, od gwałtowności, z jaką kapucynka go zabije, ale nie zabije to twego strachu. Z wielkim wysiłkiem zdobędziesz się na to, aby pomyśleć, że najpierw zagrozi ci wąż, i to będzie wcześniej, wcześniej, a małpa kapucynka zatłucze go kijem, ale to będzie później, później.
Teraz małpa odejdzie z obojętną miną, ciągnąc swój kij, ale też hałasując: będzie cmokać i poruszać językiem koloru łososia. Łososie popłyną w górę rzeki, pod prąd: to wspomnienie olśni cię, poczujesz radość, bo przez kilka minut będziesz coś wspominać – chociaż wkrótce potem pomyślisz, że to tylko sen, wyobraźnia, przeczucie: łososie będą płynąć pod prąd, aby dać życie i zasłużyć na nie, zostawić swoje jaja, oczekiwać swoich małych… Ale kapucynka zabije węża, to pewne, jak pewne będzie to, że kapucynka narobi hałasu, kiedy skończy swoją robotę, a wąż zdoła tylko zasyczeć swym rozwidlonym językiem i również stanie się pewne, że teraz zwierzę o najeżonej szczecinie zbliży się do nieruchomego węża i zacznie go oskubywać ze skóry koloru lasu i pożerać jego mięso koloru księżyca. Będzie to dobry moment, żeby zejść z drzewa. Niebezpieczeństwo minie. Las zawsze cię ochroni. Zawsze możesz tu wrócić i ukryć się w gąszczu, w którym nigdy nie ma słońca…
Słońce…
Księżyc…
Spróbujesz artykułować słowa, które służą do określenia tego, co widzisz. Słowa są jak krąg regularnych ruchów, które nikogo nie zaskakują, ale nie gromadzą się dokoła jakiegoś centrum. Oto chwila, w której las będzie podobny do samego siebie i okryje się ciemnością, i tylko mieniąca się kula o barwie grzbietu dzika zdoła przeniknąć gdzieniegdzie przez gałęzie. I ta druga chwila, kiedy las napełni się promieniami, podobnymi do zwinnych ptasich skrzydeł.
Zamkniesz oczy, aby lepiej słyszeć to jedno, co będzie ci towarzyszyć, jeżeli nadal będziesz żyła w lesie: szept ptaków i syczenie węży, kłopotliwe milczenie owadów i głosy gadatliwych małp. Groźne ataki dzików i jeżozwierzy szukających jadalnych odpadków.
To będzie twoje schronienie i opuścisz je z żalem, pokonując rzeczną granicę, która oddziela las od świata płaskiego, nieznanego, do którego zbliżysz się pod wpływem czegoś, co nie jest strachem ani odrazą, ani lekarstwem, a tylko odruchem, chęcią poznania twego otoczenia, nie tracąc poczucia nieobecności jakiegoś „przedtem”, albo „potem”, ty, która będziesz istnieć zawsze dopiero teraz, teraz, teraz…
Ty, która przepłyniesz wpław wzburzoną i błotnistą rzekę, obmywając z siebie drugą skórę – skórę ze zgniłych liści i grzybów, która cię okryje podczas tamtych godzin spędzonych na drzewie. Wyjdziesz z wody oblepiona brunatnym błotem znad brzegu, po którym będziesz musiała się wspinać z rozpaczliwym wysiłkiem, aby stanąć po drugiej stronie rzeki; będziesz walczyć z drżeniem ziemi i z siłą spienionej wody, aż w końcu, pełznąc na czworakach, pokonana zmęczeniem, znajdziesz się tam, dokąd zmierzałaś, i, nawet nie wstając, osuniesz się na ziemię, aby usnąć.
Obudzą cię wstrząsy poruszające ziemię.
Będziesz szukała bezpiecznego miejsca.
Nie będzie nic pod tym niebem pozbawionym światła, niebem jak nieprzejrzysty, gładki dach z połyskujących kamieni. Nie będzie nic prócz równiny, rozciągającej się przed tobą, rzeki za twoimi plecami i lasu za rzeką, i gromady ogromnych włochatych czworonogów, których kopyta uderzają o ziemię z hukiem płoszącym stada rogaczy, zdezorientowanych, przerażonych, ustępujących miejsca tamtym, póki ziemia się nie uspokoi, nie zapadnie zmrok, a równina nie pogrąży się we śnie.
Tym razem zbudzi cię nieustająca krzątanina stworzonka o ostro zakończonej trąbce, małego i szpetnego, które ryje ziemię w poszukiwaniu mikroskopijnych żyjątek, jakie zmieściłyby się w jego trąbce. Jego pisk jest cichutki, ale dołączają doń inne podobne głosy, tak liczne, że aż uformuje się cała armia ryjówek, niesfornych, niespokojnych, nienasyconych, zapowiadających kolejny wstrząs, od którego zadrży równina.
Ryjówki być może pochowają się, a rogacze powrócą, najpierw spokojne, wystawiające się na pokaz, będą biegać tam i z powrotem po równinie, ale też otaczać pewne miejsca, do których zbliżają się inne rogacze, tylko po to, by spotkać się z żywiołowym oporem ze strony „władcy” tego skrawka ziemi, co zaraz je przepędzi. Wywiąże się zacięta walka między rogaczem-właścicielem i tymi, które chcą mu odebrać jego teren. Ty, niewidzialna dla nich i nielicząca się w tym sporze, będziesz ze swego ukrycia obserwować ich zmagania, okrwawione rogi, bojowy zapał, aż do chwili, kiedy jeden z przeciwników zwycięży i jako pan tego terytorium odpędzi broczących krwią rywali, a na każdym sąsiednim terenie jeden z rogaczy o wielkiej koronie i potężnych organach płciowych zbliży się do pola, na które teraz wejdą, łagodne i obojętne, samice tego szczepu, aby skubać trawę i dawać się dosiadać zwycięskim samcom, nawet nie podnosząc głowy ani nie przestając jeść; samce parskają, chrząkają, grzmią jak to przeklęte niebo, które skazuje je na nieustanną walkę, aby móc się radować tą jedną chwilą; samice aż do końca zachowują milczenie…
I ty w końcu, sama pośród nieodstępującego cię mroku, krzyczysz w swej samotności, tak jakby stado rogaczy i ich samic nadal okupowało równinę, pustą teraz i osamotnioną, jak osamotniona będziesz ty, wyczuwając intuicyjnie, że powinnaś stąd uciec, odejść daleko, gnana nieznanym strachem: może się zdarzyć, że natkniesz się niespodziewanie na ogromnego rogacza, który, skubiąc spokojnie trawę nad rzeką, zobaczy cię i pomyli z innym stworzeniem z powodu twojego dziwnego zapachu, twojej rudej grzywy i twego sposobu poruszania się na czworakach…
Po wielu wschodach i zachodach słońca zatrzymasz się nad brzegiem morza. Nie będziesz wiedziała, co masz teraz robić. Zaczniesz obmacywać swoje ciało i poczujesz, że jest lepkie, wysmarowane od stóp po czubek głowy kleistą substancją, którą będzie umazana twoja twarz i ręce, i nie zdołasz się oczyścić dłońmi, bo i one będą lepkie i brudne. Twoja głowa będzie rozpadającym się gniazdem z błota i zacznie ci ono kapać na twarz, aż cię oślepi. Będziesz chciała widzieć i nie widzieć.
Читать дальше