Raz w tygodniu rozmawiał z lekarzem.
– Musisz brać leki… Bierzesz? To dobrze. Widzisz, Michael, próbujemy doprowadzić cię do stanu, w którym zrozumiesz… w którym będziesz miał świadomość, że twoje zmartwienia wynikają z twojej choroby, a nie z otaczającej cię rzeczywistości…
Michael odpowiadał nieżyczliwym pomrukiem i przypominał sobie, że powinien się do tego faceta odnosić podejrzliwie.
Po sześciu tygodniach jego pobytu w szpitalu lekarze postawili Micha-elowi diagnozę: łagodna forma schizofrenii, bez skłonności do przemocy, prawdopodobnie z objawami paranoidalnymi – i wypuścili go na wolność wraz z grupą osiemdziesięciu sześciu podobnych pacjentów, bo jedno ze skrzydeł szpitala zostało zamknięte w związku z cięciami budżetowymi.
Ponieważ dział ewidencji chorych nie został poinformowany, że adres ojca Michaela jest nieznany, zawiadomienie o wypisaniu zostało wysłane na fikcyjny adres w Valhalla w stanie Nowy Jork. W dniu zwolnienia sanitariusz posadził Michaela na ławce w poczekalni i kazał mu czekać na kogoś z rodziny, kto po niego przyjedzie. W cztery godziny później Michael powiedział dyżurnej pielęgniarce, że pójdzie się pożegnać z jednym z dozorców. Po czym, nie zaczepiany przez nikogo, wyszedł przez frontową bramę – rozpoczynając w ten sposób wędrówkę, w trakcie której miał trafić do wielu miast Wschodniego Wybrzeża, do szpitali o dobrej i złej renomie, do idyllicznego szpitala w Trevor Hill, gdzie spotkał swoją ukochaną doktor Annę będącą równocześnie zdrajczynią, do kłębowiska wężów, jakim było Cooperstown, do Indian Leap, do Stanowej Placówki Zdrowia Psychicznego w Marsden, do doktora Richarda… i w końcu – po przebyciu tylu mil i po tak wielu przeżyciach – w to zdumiewające miejsce, w którym znalazł się dzisiejszego wieczoru: na siedzenie dla kierowcy w czarnym trzydziestoletnim cadillaku Coupe de Ville jadącym wcale nie do Boyle-ston, tylko prosto na zachód szosą numer 236 do Ridgeton znajdującego się teraz w odległości niecałych dwudziestu mil. Prowadząc tego cadillaka, recytował rytmicznie:
– Cadillac, prosty szlak… prosty, prosty, konie ich niosły… żołnierzyków – szarych i niebieskich chłopczyków.
Jego dłonie pozostawiały na białej kierownicy warstewkę potu, a on wciąż sobie powtarzał, który pedał jest pedałem gazu, a który hamulcem. Od czasu do czasu łapał się na tym, że przekracza linię biegnącą środkiem szosy i wpadał w panikę, uświadamiając sobie, że zapomniał, którym pasem ruchu powinien jechać. A potem, przypominając sobie którym, zapominał, co ma zrobić, żeby wrócić na ten właściwy pas, i przez pewien czas – zanim stopniowo na niego wrócił – jechał lewą stroną.
Jechał tak przed siebie – z prędkością czterdziestu mil na godzinę, chociaż na tym odcinku prędkość dozwolona wynosiła pięćdziesiąt pięć. Często przełykał ślinę i pojękiwał, a także mruczał coś do siebie. Jego największym pragnieniem było położyć się na gładkim siedzeniu, przykryć sobie głowę i zasnąć głębokim snem. Nie zrobił tego jednak. Nie, siedział dalej – wyprostowany jak żołnierz na warcie i wpatrywał się w ciemność, w której czekały strzelby jego wrogów.
Oderwał wzrok od asfaltu tylko raz – żeby spojrzeć na tablicę, na której widniał napis RIDGETON 17 MIL, a potem znowu skierował go na szosę. Z przyjemnością wdychał słodki zapach grzejnika, z którego powietrze buchało mu prosto w twarz. Jego wspomnienia przebyły tak długą drogę jak on sam tego listopadowego wieczora. Zauważył to z rzadką u siebie spostrzegawczością. Przypomniał sobie, jak pewnego popołudnia, dawno temu, siedział w bibliotece jednego ze szpitali i śpiewał piosenkę, którą sam napisał. Pamiętał, że śpiewał ją wtedy w kółko, dopóki bibliotekarz nie poprosił go, żeby przestał. Wtedy zaczął ją sobie śpiewać bezgłośnie, w głowie.
Teraz, ukryty w swoim luksusowym czarnym samochodzie, zaśpiewał ją jeszcze raz, i to głośno:
Prosty szlak, kapitan śpi, konie rżą.
Gdzieś płacze kobieta. Żołnierzyki się nawołują.
Prosty szlak, po niebie wędruje księżyc krwawy,
A ja idę na cmentarz, tam gdzie ciało pod zieloną trawą…
Michael jedzie prosto przed siebie. Samochód zaczyna zjeżdżać ze wzgórza, przyspieszając stopniowo. Michael czuje, że wspaniale jest tak pędzić z coraz większą prędkością. Jest dumny, że panuje nad maszyną, która jeszcze rok temu przeraziłaby go. A mimo to, niespodziewanie, zaczyna płakać.
Wdycha gorące powietrze, szlocha i czuje wilgoć na okrągłych policzkach. W gardle go ściska.
Dlaczego płaczę? – zastanawia się, zaledwie zdając sobie sprawę z tego, że rzeczywiście płacze.
Nie ma pojęcia, dlaczego to robi. Naprawdę nie ma pojęcia. Ale gdzieś głęboko w zakamarkach jego świadomości kryje się odpowiedź: płacze, bo człowiek jest tak genialny, że potrafił skonstruować ten wspaniały automobil. Płacze, bo dziś w nocy przebył tyle mil. Płacze też z powodu mglistego wspomnienia o kobiecie noszącej bardzo niemodny kapelusz na swojej skądinąd doskonałej głowie.
Płacze nad tymi, co zmarli w przeszłości, i nad tymi, co wkrótce umrą.
A także z powodu tego, co z pewnością znajduje się ponad gęstniejącymi burzowymi chmurami nad jego głową – z powodu czerwonego jak krew księżyca.
A ja idę na cmentarz, tam gdzie ciało pod zieloną trawą…
W chwili gdy w końcu zaczęła się burza, Lis oklejała górny rząd okien w cieplarni.
Jej twarz znajdowała się o kilka cali od okna, a ona sama wyciągała ręce, chcąc okleić szybę znajdującą się w miejscu, do którego trudno było dosięgnąć. Nagle o szybę zaczął zacinać deszcz. Lis odwróciła się gwałtownie i upuściła taśmę, myśląc, że to ktoś rzucił w okno garść żwiru. Omal nie spadła z drabiny.
Po chwili zeszła z niej i podniosła taśmę z ziemi. Spojrzała w niebo. Pomyślała, że gdyby zaczęła znowu naklejać taśmę, okno mogłoby trzasnąć jej prosto w twarz – i jeszcze raz doszła do wniosku, że trzeba by natychmiast wyjechać. Ale okna od północy, te, które miały być wystawione na bezpośredni atak burzy, wciąż były nie oklejone.
Dziesięć minut – zadecydowała. Dała sobie dziesięć minut.
Wchodząc na drabinę, przypomniała sobie, że Kohler radził jej, żeby pojechała do Gospody. Mimo to jednak uznała, że nie musi się tak bardzo spieszyć z tym wyjazdem. Nie martwiła się zbytnio o siebie. A poza tym, mówiła sobie, szeryf na pewno zadzwoniłby, gdyby się dowiedział, że Hru-bek zmierza w kierunku Ridgeton.
Kiedy tak oklejała szyby, jej wzrok padł na jezioro. Za tym jeziorem, ledwie widoczne w deszczu, ciągnęły się pola, lasy i skały zlewające się w oddali z czarnym niebem. Był to ogromny obszar, obszar wydający się nie mieć granic, obszar, który z taką łatwością mógł wchłonąć w siebie Michaela Hrubeka. A więc głupotą byłoby spodziewać się, że Michael w ogóle zbliży się do Ridgeton. Rozległość tego terenu zapewni też bezpieczeństwo jej mężowi – bo jak to możliwe, żeby on i Hrubek trafili na siebie na tak wielkiej przestrzeni?
Gdzie jest teraz Owen?
W głębi serca Lis żywiła przekonanie, że Owen wkrótce wróci. Może nawet zanim ona z Portią wyjadą do Gospody? Tak, wróci – z pustymi rękami, zły i sfrustrowany – bo nie zdołał zabawić się w żołnierza.
A także dlatego, że stracił okazję odprawienia pokuty.
Lis od samego początku rozumiała, że chodzi tu o pokutę. Wiedziała, że ta jego dzisiejsza wyprawa ma pewien ukryty cel. Że stanowi ona częściową spłatę pewnego skomplikowanego długu, który on – w swoim pojęciu – zaciągnął wobec żony.
Читать дальше