Ale nikt nie chciał spojrzeć. Woleli patrzeć na kalendarz ścienny, na notatki przypominające, że trzeba wysłać różne rzeczy, na rozbitą filiżankę, na kawałki papieru przytwierdzone do lodówki w kolorze awokado ma-gnesikami w kształcie owoców. Woleli patrzeć gdziekolwiek, byle nie na okropną postać przywiązaną drutem dzwonkowym do drewnianego krzesła z poręczami. Do pomieszczenia wszedł sanitariusz, omijając ostrożnie plamę krwi widniejącą na płytkach podłogi. Pochylił się i zaczął się przyglądać skomplikowanym węzłom. Gardło kobiety było poderżnięte, na jej szyi widać było głęboką ranę. Jej głowa poleciała bezwładnie do tyłu, a bluzka rozchyliła się. Na sinej klatce piersiowej widniały wyraźne niezgrabne litery wycięte na skórze.
– Cholerny burdel – powiedział jeden z młodych policjantów.
– No, no, tylko bez przekleństw – odezwał się na to detektyw w cywilu. – Przeszukajcie dom. Wszystkie sypialnie.
– Mnie się zdaje, że Joe i Mary są w kościele. Jutro ma się tam odbyć licytacja na cele dobroczynne, a Joe jest przewodniczącym komitetu organizacyjnego. Słyszałem, że oboje z Mary przesiadują w kościele do późna. O Boże, mam nadzieję, że ich córka jest z nimi.
– Zadzwonimy tam albo poślemy samochód. Teraz zajmijmy się tym. Wszedł jeden z policjantów i spojrzał na zwłoki.
– O rany, to jest Mattie! Mattie Selwyn. Gospodyni Haddonów. Znam jej brata.
Padały dalsze nerwowe uwagi:
– No, no, dobrze to nie wygląda. A co ona ma na kolanach? Co to jest to małe białe?… Jezu, to chyba jakaś czaszka. Borsucza?
– Że też to się musiało stać dzisiaj! – narzekał zastępca szeryfa. – Za chwilę zacznie się tu burza. W Morristown była już trąba powietrzna. Kilka osób straciło życie. Słyszycie? Kil…
W drzwiach stanął Owen i popatrzył znowu na pobojowisko. Pokręcił głową.
– To pan nas wezwał? – zapytał detektyw, przeciągając dłonią po swoich szpakowatych włosach.
Owen kiwnął głową i otarł sobie pot z twarzy. Dzwoniąc pod 911, spojrzał na swoje odbicie w szybie okiennej i zobaczył, że policzki i czoło ma posmarowane błotem. Posmarował je przedtem, żeby mu się nie błyszczały. Przed przybyciem policji umył twarz. Mimo to jednak teraz, po otarciu potu z czoła, zauważył, że chusteczka jest brudna, i pomyślał, że on sam musi wyglądać okropnie. Opowiedział policjantom o ucieczce Hrubeka,
0 tym, że Hrubek miał rower, i o tym, że on sam go ścigał aż do miejsca, w którym się teraz znajdowali.
– Zgadza się, proszę pana – powiedział detektyw – zawiadomiono nas o tej ucieczce. Ale myśleliśmy, że on posuwa się na wschód.
– Mówiłem im, że tak nie jest – odrzekł Owen porywczo. – Mówiłem im, że on zawróci i pójdzie na zachód. Nie chcieli mnie słuchać. Od samego początku nikt tej sprawy nie traktował poważnie. A teraz…
– Słyszeliśmy też, że on jest nieszkodliwy – powiedział detektyw tonem człowieka zawiedzionego, patrząc na ciało. Potem spojrzał na Owena
1 zapytał: – A jaka jest w tym wszystkim pańska rola?
Owen odpowiedział, że chciał sprawdzić, co policja stanowa robi w celu złapania uciekiniera, który ma jakieś pretensje do jego żony. Mówiąc, uświadomił sobie, że jego historia brzmi dziwnie. Dlatego nie był ani zdziwiony, ani obrażony, kiedy policjant zapytał:
– Czy mógłbym zobaczyć pański dowód tożsamości?
Owen wręczył mu prawo jazdy i kartę rejestracyjną adwokata.
– Nie ma pan nic przeciwko temu, żebyśmy to potwierdzili?
– Oczywiście, że nie.
Detektyw zadzwonił do swojego biura. W chwilę później kiwnął głową i odwiesił słuchawkę. Podszedł do Owena i zwrócił mu dokumenty.
– Czy ma pan przy sobie broń?
– Tak.
– Rozumiem więc, że ma pan pozwolenie?
– Tak, mam. I cztery lata doświadczenia bojowego.
Powiedział to, bo detektyw był mniej więcej w jego wieku i na jego twarzy malował się spokój, który w obliczu takiej jatki może osiągnąć tylko ktoś, kto wyszedł cało z walk. Aczkolwiek trochę niechętnie, detektyw zrobił porozumiewawczą minę.
Do pomieszczenia zajrzał policjant i, patrząc szeroko otwartymi oczami na martwą kobietę, odezwał się:
– Bob, znaleźliśmy coś. Ślady motocykla. Świeże.
– To pański? – zapytał detektyw Owena.
– Nie.
– Tylko kask został na ziemi – mówił dalej policjant. – Wygląda na to, że…
– Kask? – zawołał z salonu drugi policjant, ten, który zidentyfikował gospodynię. – On należał do niej. Do Mattie. Mattie jeździła hondą. Chyba żółtą.
– Dokąd prowadzą ślady? – zapytał detektyw.
– Biegną za garażem, wzdłuż ścieżki, a potem w kierunku szosy numer 106. Skręcają na południe.
– Numer 106? – wtrącił Owen. – Ona prowadzi do Boyleston.
– No tak. Gdyby nią pojechał, byłby w Boyleston w jakieś czterdzieści, no, może pięćdziesiąt minut.
– W Boyleston jest najbliższa stacja kolejowa, tak? Detektyw kiwnął głową.
– To prawda. Z komunikatu wiemy, że on chciał się dostać do Massachusetts. Myślano, że posuwa się pieszo, ale oczywiście on może też wsiąść do pociągu. Zresztą może zawrócił. Wie pan, może zrobił taki numer mylący.
– Mnie też się zdaje, że to możliwe.
Detektyw ostrym tonem wydał rozkaz umundurowanemu sierżantowi – kazał mu zawiadomić posterunek w Boyleston o morderstwie i wysłać dwa samochody na szosę numer 106. Policjanci podeszli do ciała i zaczęli zbierać odciski palców i robić zdjęcia. Owen tymczasem wyszedł na zewnątrz i obszedł posiadłość, szukając śladów. Obejrzał pastwiska, stajnie i kilka małych stodół zamienionych na garaże.
– Znalazł pan coś? – zawołał do niego detektyw.
– Nie.
– Panie Atcheson, potrzebne nam pańskie zeznanie. Jestem też pewien, że prokurator Franks będzie chciał z panem porozmawiać.
– Bardzo chętnie. Ale rano.
– Ja…
– Rano – powtórzył spokojnie Owen.
Inspektor sięgnął do portfela, wyjął wizytówkę i wręczył ją Owenowi.
– Zadzwoni pan do mnie? Punktualnie o dziewiątej. Owen powiedział, że zadzwoni.
Detektyw zmierzył go wzrokiem od stóp do głów.
– Rozumiem, co pan czuje, proszę pana. Ja sam na pana miejscu chciałbym puścić się natychmiast w pogoń za nim. Ale jeżeli wolno mi panu radzić, niech się pan lepiej trzyma z daleka od całej tej historii.
Owen kiwnął głową i spojrzał w stronę czerwonawej łuny świateł nad Boyleston. Odsunął się na bok, kiedy sanitariusze wynosili ciało. Popatrzył na nie, nie widząc ciemnego worka, tylko dostrzegając oczyma wyobraźni krwawe litery wycięte na piersi kobiety.
Tworzyły one słowa: zawsze zemsta.
Emil zgubił trop na peryferiach Cloverton.
A potem znowu szukał, posuwając się zygzakiem po asfalcie i ciągnąc za sobą pana. W tej sytuacji nawet Trenton Heck, który ufał swoim psom prawie bezgranicznie, miał trudności.
Problem polegał na tym, że w takich razach człowiek nie wie dokładnie, co pies zamierza. Bo może zdarzyć się tak, że w momencie gdy da mu się do wąchania jakąś część ubrania ściganego, on poczuje jelenia i usłyszawszy rozkaz „Szukaj!", rzuci się w pogoń właśnie za nim. W takim wypadku pies uważa, że wykonuje rozkaz, i biada temu panu, który nie da mu w nagrodę mięsnego paluszka. Heck przypomniał sobie wszystko, co zaszło tego wieczora, i doszedł do wniosku, że Emil raczej się nie myli. No dalej, stary – pomyślał -ja w ciebie wierzę. Zróbmy razem to, co do nas należy.
Emil ruszył w kierunku rowu wypełnionego wodą, ale Heck kazał mu zawrócić, gdyż przyszło mu do głowy, że człowiek, który zastawiał pułapki, mógł też zatruć wodę. Bał się zresztą i tego, że woda może być zanieczyszczona w sposób naturalny. Hołdował zasadzie, że psom powinno się pozwalać pić tylko wodę wziętą z domu. (Kiedy inni policjanci prychali na to i mruczeli kpiąco: „No tak, daj mu ewian albo perrier", mówił do nich:
Читать дальше