Większość psychiatrów uważa, że ludzie chorzy na schizofrenię mówią od rzeczy, że ich urojenia nie mają żadnego sensu. A ja jestem zdania, że prawie wszystko, co oni mówią, ma sens. Im bardziej staramy się przetłumaczyć ich słowa na nasz sposób myślenia, tym bardziej bezsensowne one się stają. Ale jeżeli postaramy się dostrzec ich sens metaforyczny, otwierają się przed nami drzwi. Weźmy Napoleona. Schizofrenicy często twierdzą, że są Napoleonami. Ja nigdy nie usiłuję przekonać takiego pacjenta, że nie jest Napoleonem. Ale nie poklepuję go też pobłażliwie po głowie i nie mówię do niego bonjour, kiedy go spotykam na korytarzu. Próbuję dociec, dlaczego on uważa, że jest cesarzem Francuzów. W dziewięciu przypadkach na dziesięć istnieje jakaś tego przyczyna. Poznawszy tę przyczynę, mogę zacząć otwierać drzwi. Osiągnąłem doskonałe rezultaty w terapii pacjentów, z których niejeden był o wiele bardziej chory niż Michael. No, a sam Michael… Już się dostawałem do jego wnętrza – powiedział z goryczą – już byłem bliski otwarcia jakichś drzwi… I nagle on uciekł.
– Mówi pan tak, jakby on był niewinny.
– On jest niewinny.
Czy ten doktorek nie za bardzo jest przyzwyczajony do tego, że ludzie kupują to, co on im wciska? – pomyślała Lis ze złością. Czy nie za bardzo się przyzwyczaił do tych swoich posłusznych pacjentów, którzy kiwają chorymi głowami i odchodzą, szurając nogami, żeby wykonać jego polecenia? I do zmartwionych członków ich rodzin, którzy chłoną jego pompatyczne słowa jak gąbka wodę? I do młodych, przerażonych stażystów i pielęgniarek?
– Jak pan może przedstawiać go w takim romantycznym świetle? On jest po prostu zbiorem kości i mięśni mogących wykonać to, co zalęgnie się w oszalałej głowie. Jest maszyną, która wpadła w krwiożerczy amok.
– Wcale nie. Michaela dręczy poczucie niemożności. On nie może stać się tym, czym powinien być w swoim własnym mniemaniu. Na tym polega jego wewnętrzny konflikt objawiający się jako coś, co nazywamy szaleństwem. Jego urojenia są dla niego wyjaśnieniem. Wyjaśniają mu, dlaczego nie może być taki jak inni.
– Wygląda na to, że pan chce powiedzieć, że jego choroba nie jest przez nikogo zawiniona. Ale nikt też nie jest winien temu, że są tornada. Jednak gdybyśmy potrafili, powstrzymalibyśmy je. Powinniśmy też powstrzymać Hrubeka. Ktoś powinien… zamknąć go i wyrzucić klucz. – Omal nie powiedziała „dogonić go i zastrzelić". – On jest po prostu psychopatą! – dokończyła.
– To nieprawda. Wcale nim nie jest. Psychopatia to coś zupełnie innego niż schizofrenia. Psychopaci dobrze się przystosowują do życia w społeczeństwie. Wydaje się, że funkcjonują jak normalni ludzie. Mają pracę i rodzinę, ale są całkowicie amoralni i pozbawieni emocji. To oni są źli. Psychopata mógłby panią zabić dlatego, że zajęła mu pani miejsce na parkingu, albo dlatego, że nie chciała mu pani dać dziesięciu dolarów. I zrobiłby to bez wahania. A Michael zabiłby tylko z powodu, dla którego zabiłaby i pani – na przykład w celu samoobrony.
– Więc Michael jest nieszkodliwy, panie doktorze? Czy to chce mi pan powiedzieć?
– Nie, oczywiście, że nie. Ale… – Kohler przerwał. – Przykro mi, że wyprowadziłem panią z równowagi – dokończył.
Lis milczała przez chwilę, a potem powiedziała spokojnie:
– Nie, to nie to. Patrzymy na te rzeczy inaczej, to wszystko.
– Późno już. Wykorzystałem swoje dwadzieścia minut.
Kohler wstał i poszedł w stronę kuchni. Kiedy był już przy kuchennych drzwiach, powiedział:
– Jest jeszcze jedna rzecz, która mnie interesuje. Dlaczego on łączy panią ze zdradą? „Ewa od zdrady". „Zemsta". „Zawsze". Dlaczego?
– Chyba dlatego, że zeznawałam przeciwko niemu. Podniosła ręce gestem mającym oznaczać, że to bardzo proste.
– Myśli pani, że to o to chodzi?
– Tak przypuszczam. Ale oczywiście nie mam pewności.
Kohler kiwnął głową i zamilkł. W chwilę później, pukając się palcem w głowę, dokonał kolejnego myślowego przeskoku.
– Za miastem jest takie miejsce z samochodami, prawda? Lis myślała, że źle usłyszała.
– Miejsce z samochodami? Tak pan powiedział?
– No tak. Punkt sprzedaży.
– Ach, rzeczywiście. Ale…
– Myślę o tym dużym. Takim oświetlonym. O punkcie Forda.
– No tak, jest punkt Kleppermana sprzedający fordy.
– Gdzie to jest dokładnie?
– Pół mili za miastem. Przy szosie numer 236. Za wzgórzami, na wschód od miasta. Dlaczego pan pyta?
– Tak z ciekawości.
Lis czekała na jakieś wyjaśnienie, ale wyjaśnienie nie nastąpiło. Było jasne, że Kohler zakończył już ten wywiad czy to przesłuchanie. Odchrząknął i podziękował jej. Lis była zadowolona, że jego wizyta dobiega już końca. Bo ta wizyta zdenerwowała ją.
Co z tego, co mu powiedziałam, jest dla niego cenną informacją? – zastanowiła się zdezorientowana.
No i co on przede mną zataił?
Kiedy byli już na zewnątrz i szli w stronę samochodu, spojrzeli oboje w niebo na gęste chmury. Wiatr wiał teraz wściekle, rozwiał Lis włosy, które zakryły jej twarz.
– Panie doktorze – Lis dotknęła jego chudego ramienia. – Proszę mi powiedzieć, jakie istnieje prawdopodobieństwo, że on zmierza tutaj, do mojego domu?
Kohler dalej patrzył w niebo.
– Jakie istnieje prawdopodobieństwo? Według mnie prawdopodobne jest to, że go wkrótce złapią. A nawet jeżeli go nie złapią, to on nie zajdzie
sam aż tak daleko. Ale jeżeli prosi mnie pani o radę, to powiem pani, że powinna pani pojechać do tego hotelu.
Patrzył na nią przez moment, a potem zrobiło się jasne, że myśli już
0 czymś innym. Być może wędrował w wyobraźni przez zarośla i lasy razem ze swoim przerażonym, szalonym, zagubionym pacjentem. Lis, obserwując go zmierzającego do samochodu, pozbyła się na chwilę złości i dojrzała w nim kogoś, kim był w istocie – ambitnego, niezłomnego i oddanego pacjentom młodego lekarza. Którego na dodatek na pewno cechowała cholerna inteligencja. Wyczuła jednak, że jest w nim coś jeszcze, i przez kilka chwil nie była w stanie dociec, co to takiego. Zrozumiała, co to było, dopiero wtedy, kiedy jego samochód zniknął w ciemności. Zrozumiała, że doktor Richard Kohler był bardzo zatroskany.
Karetka i samochód policyjny przybyły równocześnie, oświetlając jaskrawym światłem dolne gałęzie drzew. Hamulce zapiszczały i w ogrodzie pojawili się mężczyźni i kobiety w mundurach. Pojawił się też sprzęt, nosze
1 jakieś urządzenia ze światełkami i guzikami. Sanitariusze pobiegli w stronę dużego domu w stylu kolonialnym. To samo zrobili policjanci, chowając w biegu swoje długie latarki.
Owen Atcheson siedział na schodkach przed kuchennymi drzwiami, które były wciąż otwarte. Patrząc na sanitariuszy podbiegających do drzwi, podpierał sobie głowę obiema rękami.
– To pan dzwonił pod 911? – spytał go jeden z tych sanitariuszy. – I zawiadomił, że napadnięto kobietę?
Owen kiwnął głową.
– Gdzie ona jest?
– W kuchni – odpowiedział Owen głosem człowieka bardzo zmęczonego i zniechęconego. – Ale możecie się nie spieszyć.
– Jak to?
– Powiedziałem: nie ma co się spieszyć. Ona pojedzie już tylko do kostnicy.
mm
Kto to jest? Chyba nie Mary Haddon? Boże drogi, to chyba nie ich córka!
– Nie, to nie ona.
– To nie Mary?
– Spójrzcie na nią, na litość boską! Przecież to nie Mary.
Читать дальше