„Świetnie, chłopcy, przejedźcie się do Meksyku i napijcie się tam wody z kranu. Zobaczycie, jak wam będzie smakowała. Dla psa każde miejsce poza domem może być takim Meksykiem".) Teraz wziął z furgonetki słoik i dał Emilowi pić. Pies wychłeptał wodę łapczywie. Po czym ruszyli dalej.
Daleko na zachodzie horyzont rozświetliła błyskawica. Już wcześniej zaczął padać deszcz. To właśnie z tego powodu, domyślił się Heck, zaginął trop. Poprzednio Heck chętnie widziałby deszcz, ale wtedy Hrubek szedł pieszo. Teraz natomiast szaleniec jechał na rowerze i trop był zupełnie inny. Psy rozróżniają trzy rodzaje zapachu: zapach ciała w powietrzu, zapach ciała na ziemi i zapach będący mieszaniną zapachu zdeptanej roślinności i zapachów wydawanych przez wszystko, na co ścigany następuje. Deszcz intensyfikuje i odświeża te dwa ostatnie. Ale na zapach, który unosi się w powietrzu nad asfaltem wydzielającym woń chemikaliów utrudniającą psu wąchanie, działa zagłuszające
– No dalej, zsiądź z tego przeklętego roweru – mruknął Heck. – Dlaczego nie możesz iść pieszo jak normalny uciekinier?
Emil zwolnił i rozejrzał się. Był to zły znak. Hej, bratku, trzymam cię ze względu na twój nos, a nie ze względu na oczy. Bo sam widzę lepiej od ciebie.
Pies powoli zszedł z drogi na łąkę. Heck dał mu się prowadzić, czując dojmujący ból w nodze. Przeszukiwał grunt cal po calu, oświetlając sobie drogę latarką ze strachu przed stalowymi pułapkami. Emil zatrzymywał się od czasu do czasu na dłuższą chwilę, obwąchiwał ziemię, a potem podnosił łeb. Następnie szedł dalej i powtarzał te czynności jeszcze raz. Patrząc na niego, Heck był coraz bardziej przekonany o daremności ich wspólnych wysiłków.
Po jakimś czasie poczuł, że pies ciągnie linkę, i pełen nadziei spojrzał w dół. Ale linka natychmiast zwiotczała, bo Emil porzucił fałszywy trop i powrócił do obwąchiwania ziemi. Wdychał wszystkie zapachy wsi i szukał na próżno tego, który prawdopodobnie zniknął na zawsze.
Ojciec Michaela Hrubeka był siwawym posępnym człowiekiem, w miarę upływu lat coraz bardziej zgnębionym z powodu rozpadu rodziny. Zamiast jednak unikać domu, co pewnie robiłby kto inny, wracał do niego co wieczór ze sklepu z konfekcją, w którym był kierownikiem działu z męskimi garniturami.
Wracał do niego i to szybko, jak gdyby w obawie, że podczas jego nieobecności jakaś nowa katastrofa zniweczy resztki normalności, które pozostały w jego rodzinie.
Jednak kiedy już się w tym domu znalazł, spędzał nudne godziny w sypialni, ignorując chaos panujący naokoło. Chcąc się czymś zająć, zaczął czytać książki o psychologii przeznaczone dla laików, a później modlitewnik. Kiedy jednak te lektury okazały się niewystarczającym środkiem uśmierzającym, zaczął oglądać telewizję – zwłaszcza programy podróżnicze i różne talk-show.
Michael miał wtedy dwadzieścia parę lat i właściwie porzucił już nadzieję, że wróci na uczelnię. Spędzał większość czasu w domu z rodzicami. Hrubek senior, chcąc go uszczęśliwić i spowodować, żeby nikomu nie wchodził w drogę, przynosił mu komiksy, różne gry i modele broni z czasów wojny secesyjnej. Jego syn przyjmował te prezenty podejrzliwie. Zanosił je do łazienki na górze, zanurzał je w wodzie, żeby sprawdzić, czy nie będzie krótkiego spięcia spowodowanego istnieniem czujników lub mikrofonów, a potem pakował ociekające wodą pudełka do swojego schowka na ubrania.
– Michael, spójrz: Candyland. Może później zagramy? Później, po kolacji.
– Candyland? Candyland? Znasz kogoś, kto w to gra? Czy jest chociaż jedna osoba na tym pieprzonym świecie, która w to gra? Idę na górę. Będę się kąpał.
Michael unikał ojca tak samo, jak unikał wszystkich ludzi. Jego rzadkie wyjazdy z domu wiązały się zawsze z jakimiś żałosnymi misjami. Pewnego razu stracił cały miesiąc na szukanie rabina, który by go nawrócił na judaizm. Innym znowu razem przez trzy tygodnie poszukiwał komisji poborowej, w której, gdy ją w końcu znalazł, musiano mu z tuzin razy tłumaczyć, że Armia Unii już nie istnieje. Zdarzyło się też, że pojechał pociągiem podmiejskim do Filadelfii, gdzie wyśledził ładną prezenterkę wiadomości telewizyjnych, przyczepił się do niej na ulicy i zaczął ją pytać, czy jest niewolnicą i czy lubi filmy pornograficzne. Dziewczyna poprosiła o ochronę policyjną (policjanci zresztą chronili ją z wielkim zapałem), ale Michael wkrótce o niej zapomniał.
W każdą sobotę rano ojciec robił na śniadanie naleśniki i cała rodzina zasiadała do stołu przy akompaniamencie tyrady Michaela. Rodzice wkrótce nie wytrzymywali tego jazgotu. Matka, zwykle ubrana jeszcze w szlafrok, jadła, dopóki nie przyszedł moment, w którym już dłużej nie mogła usiedzieć nad talerzem. Wtedy powoli wstawała, malowała wargi szminką, bo damy to właśnie czynią po posiłku, i po kilkuminutowym poszukiwaniu tygodniowego programu telewizyjnego czy też pilota wracała do łóżka i włączała telewizor. Ojciec zmywał, a później prowadził Michaela do lekarza, który miał mały gabinet nad lodziarnią przy Main Street. Jedyną rzeczą, którą Michael pamiętał na temat tego lekarza, było to, że lekarz w prawie każdym zdaniu powtarzał jego imię.
– Michael, dzisiaj chciałbym, żebyś mi opowiedział o swoich wspomnieniach z najwcześniejszego dzieciństwa. Mógłbyś to zrobić, Michael? Na przykład opowiedz mi o Bożym Narodzeniu. Jak to było za pierwszym razem, Michael, przypomnij sobie: jest poranek w dniu Bożego Narodzenia…
– Nie wiem, ty wale. Nie pamiętam, wale. Nie wiem nic o Bożym Narodzeniu, ty wale, więc po co mnie o to pytasz?
Michael powtarzał słowo „wale" nawet częściej niż lekarz jego imię.
Przestał widywać się z psychiatrą, kiedy firma ubezpieczeniowa ojca przestała zwracać koszty jego wizyt u niego. Spędzał coraz więcej czasu w swoim pokoju. Zajmował się czasami czytaniem podręczników historii, czasami przebieraniem się w ubrania matki, a czasami wywrzaskiwaniem do ludzi, którzy przechodzili pod jego oknem. Pomalowany na jasnoniebiesko dom Hrubeków w Westbury w Pensylwanii stał się znanym wśród dzieci domem strachów.
Tak wyglądało życie Michaela po tym, jak go relegowano z uczelni. Michael siedział w domu, czasami udawał się w swoje wariackie podróże, moczył zabawki, jadał hamburgery i podobne dania, czytał podręczniki historii, oglądał telewizję.
Kiedy zbliżały się jego dwudzieste piąte urodziny, w kwietniu, wycofał się do swojego pokoju i przestał się w ogóle odzywać. W miesiąc później próbował spalić dom, bo chciał, żeby umilkły głosy dobiegające z sypialni matki. W następną niedzielę po tym wydarzeniu Hrubek senior ubrał syna w źle leżący garnitur i zawiózł go, wraz z trzema książkami, zmianą bielizny i szczoteczką do zębów, do stanowego szpitala psychiatrycznego w Nowym Jorku. Podał fałszywy adres zamieszkania i doprowadził do tego, że chłopaka zamknięto wbrew woli na siedemdziesiąt dwie godziny.
Uściskał Michaela i powiedział mu, że w szpitalu doprowadzą go do takiego stanu, że będzie mógł wrócić do domu.
– Zastanowię się nad tym – powiedział Michael, marszcząc brwi i nie mając pojęcia, że jest to ich ostatnia wymiana zdań.
Po powrocie do Westbury doprowadzony do ostateczności stary Hrubek sprzedał dom ze stratą i przeprowadził się na Środkowy Zachód, skąd wiele lat temu przywędrowała jego rodzina.
Po sześciu tygodniach administracja szpitala przestała szukać starego Hrubeka i Michael stał się gościem stanu.
Szpital był ponury. Stanowił zinstytucjonalizowaną pustynię, na której czas urozmaicało tylko branie leków, jedzenie posiłków i poddawanie się elektrowstrząsom. Jednak Michael nie potrzebował tych ostatnich, gdyż w aktualnym stanie choroby miał raczej skłonność do wycofywania się niż do agresji. Leki uspokoiły go, dzięki czemu siedział przeważnie w swoim pokoju, dopóki nie zabolały go pośladki, a potem wstawał i wpatrywał się w zakurzone okno opatrzone drucianą kratą.
Читать дальше