1 piersi spada chmara płatków. Płatki wypadają z jego dłoni i opadają im do stóp.
On całuje jej oczy, a ona bierze to za znak, że on chce, żeby je otworzyła. Patrzą na siebie przez chwiłę i ona zauważa, że nie wszystkie płatki opadły. Jeden został. On trzyma go między nią a sobą – trzyma ten jaskrawoczerwony owal, ten płatek róży John Armstrong. Otwiera usta i kładzie go sobie na języku, jak ksiądz rozdający komunię. Ona wyciąga ręce, obejmuje go, przyciska go do siebie. Jej dłonie zsuwają się po jego plecach w dół. On pochyla się w przód. Ich języki łączą się, ona przyciąga go coraz mocniej, czerwony płatek rozpada im się w ustach, a oni połykają jego kawałeczki, pochłaniając siebie nawzajem.
Lis Atcheson na chwilę zagubiła się we wspomnieniach, a potem otworzyła oczy i popatrzyła na kwiaty w cieplarni, słuchając równocześnie przyjemnego syczenia automatu rozpylającego wodę.
– Owen – szepnęła – och, Owen…
Postawiła na ziemi spakowaną walizkę, przeszła przez pachnącą, wilgotną cieplarnię i wyszła do wykładanego płaskimi kamieniami patio. Spojrzała na jezioro.
Czarna woda obmywała rytmicznie brzeg.
Lis, ku swemu zmartwieniu, zauważyła, że w ciągu ostatnich dwudziestu minut poziom wody podniósł się o parę cali. Spojrzała w lewo, na tę część posiadłości, która była najniżej położona – na zagłębienie w ogrodzie za garażem, gdzie Owen położył dodatkowe worki. W tym miejscu do jeziora wpadał strumyk, a podmokły brzeg porastało sitowie. Lis nie była w stanie ocenić, jak mocny jest wał z worków, ale nie miała zbytniej ochoty iść w tamto miejsce i sprawdzać tego, bo ścieżka była wąska i śliska. Wiedziała, że Owen jest bardzo skrupulatny, i przypuszczała, że wybudował solidną tamę. To, co wzniosła ona sama – w środkowej części ogrodu – wyglądało tandetnie. Poziom wody zrównał się już z workami, na których przedtem zasnęła, co oznaczało, że do szczytu wału pozostało jeszcze tylko osiemnaście cali.
Lis poszła w stronę jeziora. Na niebie nad swoją głową nie widziała gwiazd ani nawet chmur. Niebo było płaskie i gładkie, szaroniebieskie jak skóra rekina. Lis nie potrafiłaby powiedzieć, czy chmury się przesuwają, czy nie i czy są na wysokości stu czy dziesięciu tysięcy stóp.
Spłoszył ją jakiś ruch. To skorupa dużego żółwia poruszyła się niedaleko niej, kiedy zwierzę zaczęło niezdarnie maszerować w stronę jeziora. Żółw zawzięcie zdążał do celu, przełażąc przez kamienie i korzenie zbyt wielkie dla jego krótkich nóg i ślizgając się na nich często. Dlaczego on tak się spieszy? – zastanowiła się Lis. Czy to strach przed burzą skłania go do szukania bezpiecznego schronienia w jeziorze? Ale dlaczego żółw miałby się bać deszczu? Zwierzę zsunęło się z korzenia wierzby i wpadło do wody z głośnym pluskiem. Tam, upodobniwszy się do płata nośnego samolotu, popłynęło kawałek tuż pod powierzchnią, a potem dało nurka w głębinę i zniknęło Lis z oczu. Lis patrzyła, jak woda uspokaja się i znowu staje się podobna do lekko zmarszczonego czarnego jedwabiu.
Zawróciła w stronę domu. Przechodząc przez ogród, zatrzymała się koło jednego z różanych krzewów. Były na nim kwiaty, z których jeszcze nie opadły wszystkie płatki. Pewnego razu, w dzieciństwie, postanowiła ufar-bować sobie włosy na kolor miedzi, taki jak kolor tych kwiatów – kwiatów róży Arizona grandiflora – i drogo za to zapłaciła, bo ojciec, zrobiwszy jeden ze swoich sobotnich nalotów na jej pokój, znalazł butelkę clairo-lu schowaną pod jej materacem.
Urwała jakiś kruchy kolec, a potem usunęła parę martwych płatków. Potarła sobie nimi policzek.
Horyzont na zachodzie rozświetlił szarozielony błysk. Światło zniknęło, zanim Lis zdążyła skierować wzrok w tamtą stronę.
Płatki wypadły jej z rąk.
Usłyszała, że drzwi kuchenne otwierają się i zamykają.
– Jestem gotowa – zawołała Portia. – Masz swoją walizkę?
Lis podeszła do drzwi kuchennych. Patrząc w żółte okna, powiedziała:
– Słuchaj, Portio, muszę ci powiedzieć… zmieniłam zamiar.
– Co?
Lis postawiła walizkę w kuchni tuż za drzwiami.
– Chcę skończyć układanie worków. I oklejanie cieplarni. To zajmie jakąś godzinę. Chciałabym, żebyś ze mną została, ale jeżeli wolisz jechać, to jedź. Zadzwonię po taksówkę…
Emil cierpiał, czując zapach smażonych hamburgerów i cebuli, ale znał mores, więc siedział, nie ruszając się z miejsca.
Trenton Heck też spojrzał tęsknie w stronę baru. Miał ogromną ochotę na cheeseburgera, jednak zignorował smakowite zapachy, bo myślał przede wszystkim o nagrodzie. Kontynuował rozmowę z policjantem z patrolu drogowego.
– Naprawdę wyglądało na to, że on chce się dostać do Bostonu? – zapytał.
– Tak mówił ten kierowca. Ten świr truł coś, że Boston to kolebka naszego kraju, czy coś takiego.
– On studiował historię – wtrącił Fennel, podchodząc do nich. Heck, zdziwiony, podniósł głowę.
– Tak. Tak słyszałem.
– On studiował na wyższej uczelni?
Heck, który zaliczył tylko jedenaście godzin zajęć na niższym kursie, poczuł się bardzo źle.
– Tylko przez jeden rok, bo potem zaczął świrować. Ale w ciągu tego roku miał dobre stopnie.
– Niesamowite, dobre stopnie…
Heck przestał myśleć o sobie i zapytał policjanta, czy nie mógłby poprosić tamtego kierowcę, żeby na chwilę wysiadł.
– On już pojechał.
– Pojechali Nie kazał mu pan poczekać?
Policjant wzruszył ramionami, patrząc cywilowi spokojnie w oczy.
– Tu chodzi o ucieczkę, a nie o aresztowanie. Zapisałem jego nazwisko i adres. Myślałem, że on nie musi tu zostawać i zeznawać jako świadek.
– Adres nic nam nie pomoże – mruknął Heck do Fennela. – Bo co niby mamy zrobić? Posłać mu pocztówkę?
– Ja zadałem mu sporo pytań – powiedział policjant.
Heck zdjął Emilowi uprząż do tropienia. Policjant wyglądał na młodszego od Chłoptasia i na najniższego rangą. Drogówka miała oddzielny budżet i rzadko kiedy zwalniano z niej kogokolwiek. Heck też mógł pójść do nich. Ale wolał zwalczać prawdziwą przestępczość.
– Co on miał na sobie?
– Kombinezon. Długie buty. Koszulę roboczą. Tweedową czapkę.
– Nie miał kurtki?
– Chyba nie.
– Pił?
– Kierowca nic o tym nie wspomniał. Aja o to nie pytałem. Nie uważałem, że trzeba.
– Miał coś przy sobie? – pytał dalej Heck. – Torbę? Broń? Kij? Policjant spojrzał zakłopotany w notatki, a potem na Fennela, który
kiwnął głową, dając mu znak, że ma odpowiedzieć.
– Właściwie to nie wiem.
– Groził czymś kierowcy?
– Nie. Tylko wyglądał na przygłupa. Tak mówił kierowca. Heck mruknął coś zniechęcony. A potem powiedział:
– Aha, jeszcze jedno: ile on może mieć wzrostu?
– Kierowca mówił, że ze sześć stóp i pięć albo sześć cali. A waży ze trzysta pięćdziesiąt funtów. Tyle co zapaśnik wagi ciężkiej. Nogi ma jak półtusze wołowe.
– Półtusze wołowe, no, no. – Heck spojrzał w ciemność na wschodzie.
– Czy da się go tropić? – spytał Fennel.
– Raczej tak. Ale wolałbym, żeby popadało.
Nic lepiej nie wydobywało utajonego zapachu niż delikatna mgiełka.
– Jeżeli wierzyć specom od pogody, to wkrótce deszczu będzie aż za dużo.
Heck nałożył Emilowi uprząż do tropienia i przypomniał zarówno jemu jak i sukom zapach Hrubeka, podsuwając im pod nosy jego spodenki.
– Szukaj! Szukaj!
Читать дальше