– Münchhausen per procura? – spytałem Cassie, która czytała mi przez ramię, oparłszy ręce na krześle. Zajęliśmy we trójkę kąt pokoju operacyjnego, jak najdalej od telefonu, gdzie mogliśmy zachować minimum prywatności, jeśli nie podnosiliśmy głosu.
Wzruszyła ramionami, zrobiła minę.
– Możliwe. Ale są tu rzeczy, które nie pasują. Większość matek z syndromem Münchhausena miała w przeszłości kontakt z medycyną – pracowały w przychodni czy coś podobnego. – Margaret skończyła szkołę w wieku piętnastu lat i do czasu wyjścia za mąż pracowała w fabryce ciastek Jacobsa. – No i zobacz zapisy przyjęcia. Połowę razy to wcale nie Maigaret przywoziła Katy do szpitala, tylko Jonathan, Rosalind, Vera, raz nawet nauczyciel… U matek z zespołem Münchhausena przeniesionym chodzi właśnie o uwagę i współczucie, jakie otrzymują od lekarzy i pielęgniarek. Nie pozwoliłaby komu innemu znaleźć się w centrum zainteresowania.
– Więc eliminujemy Margaret?
Cassie westchnęła.
– Nie pasuje do profilu, ale to niczego nie przesądza; może być wyjątkiem. Żałuję, że nie możemy zobaczyć kart pozostałych dziewczynek. Takie matki zwykle nie koncentrują się na jednym dziecku i nie zostawiają reszty w spokoju. Przerzucają się z dziecka na dziecko, żeby uniknąć podejrzeń, albo zaczynają od najstarszego, a potem przenoszą się na następne, kiedy starsze dorasta do wieku, w którym może narobić szumu. Jeśli to Margaret, to i w pozostałych dwóch kartach znalazłoby się coś dziwnego – na przykład tej wiosny, kiedy Katy przestała chorować, coś złego przytrafiłoby się Jessice… zapytajmy rodziców, czy możemy je sprawdzić.
– Nie – powiedziałem. Zdawało się, że wszyscy posterunkowi mówią naraz i hałas niczym gęsta mgła osiadał w mojej głowie; nie potrafiłem się skoncentrować. – Jak dotąd Devlinowie nie zdają sobie sprawy, że są podejrzani. Wolałbym, żeby tak pozostało, przynajmniej do czasu, aż będziemy mieć coś pewnego. Jeśli pójdziemy ich spytać o karty zdrowia Jessiki i Rosalind, to damy im cynk.
– Potrzebujemy czegoś pewnego – rzekła Cassie. Spojrzała na papiery rozłożone na stole, mieszaninę przetworzonych komputerowo nagłówków i nagryzmolonych odręcznym pismem notatek i kserokopii; na tablicę, która zmieniła się już w wielokolorowy kłąb nazwisk, numerów telefonów, strzałek, pytajników i podkreśleń.
– Tak – rzekłem. – Wiem.
***
Arkusze ocen dziewcząt Devlinów charakteryzowały się tą samą ironiczną dwuznacznością. Katy była bystra, ale się nie wybijała, solidne czwórki z pojawiającą się od czasu trójką z irlandzkiego i piątką z WF-u; żadnych problemów z zachowaniem poza skłonnością do rozmawiania na lekcjach, żadnych uwag poza białymi plamami nieobecności. Rosalind była inteligentniejsza, ale bardziej nierówna: ciągi samych piątek, przerwane przez grupy trójek i dwójek i sfrustrowane komentarze nauczycieli na temat braku zaangażowania i opuszczania zajęć. Akta Jessiki były najgrubsze. Chodziła do klasy wyrównawczej od czasu skończenia dziewiątego roku życia, ale Jonathan najwyraźniej zamęczał lekarzy i szkołę o zrobienie jej tony testów: jej IQ plasowało się gdzieś między 90 a 105, nie miała żadnych problemów neurologicznych. „Nieokreślone kłopoty z przyswajaniem wiedzy; o cechach autystycznych" tak widniało w aktach.
– Co o tym myślisz? – zapytałem Cassie.
– Ta rodzina robi się coraz dziwniejsza. Patrząc na to, można by przysiąc, że jeśli którakolwiek z nich jest molestowana, to Jessica. Zupełnie normalne dziecko do siódmego roku życia i nagle bęc – nauka idzie coraz gorzej, psują się też relacje z otoczeniem. Za późno już na autyzm, ale to podręcznikowa reakcja na jakiegoś rodzaju stałe molestowanie. A Rosalind – te upadki i wzloty mogą stanowić wynik normalnych u nastolatków wahań nastroju, ale może to być także odpowiedź na coś dziwnego, co dzieje się w domu. Jedyna, która wyglądała normalnie – cóż, normalnie pod względem psychologicznym – to Katy.
Kątem oka dostrzegłem jakiś cień i odwróciłem się, zrzucając ze stołu długopisy.
– Hola – powiedział zaskoczony Sam. – To tylko ja.
– Jezu – jęknąłem. Serce mi galopowało. Wzrok Cassie nic nie mówił. Znalazłem długopis. – Nie wiedziałem, że tu jesteś. Co masz?
– Zapisy rozmów Devlinów. – Sam pomachał plikami papierów, które trzymał w dłoniach. – Do nich i na zewnątrz. – Położył dwie sterty na stole i ostrożnie wyrównał krawędzie. Podkreślił na kolorowo numery; strony były podzielone równo za pomocą markera.
– Od jak dawna? – spytała Cassie. Pochylała się nad stołem i patrzyła na kartki do góry nogami.
– Od marca.
– To wszystko? Przez sześć miesięcy?
To było pierwsze, co i ja zauważyłem: jak cienkie były sterty. Pięcioosobowa rodzina, trzy dorastające dziewczęta; można by oczekiwać, że linia będzie non stop zajęta, ktoś będzie wiecznie krzyczał, żeby zwolnić telefon. Pomyślałem o martwej ciszy w domu w dniu, kiedy znaleziono Katy, o cioci Verze, która kryła się w holu.
– Tak, wiem – powiedział Sam. – Może korzystają z komórek.
– Może – odparła Cassie. Nie wyglądała na przekonaną. Tak jak i ja. Prawie zawsze, gdy rodzina odcina się od reszty świata, dzieje się tak dlatego, że coś jest nie tak. – Ale to drogie. A w domu są dwa telefony: jeden na dole, przy wieszaku, i jeden na górze z długim kablem, który starcza do każdego pokoju. Nie potrzeba komórki do zachowania prywatności.
Już sprawdziliśmy zapis połączeń z komórki Katy. Co drugą niedzielę dostawała dziesięć euro na telefon. Zużywała to głównie na SMS-y do koleżanek i udało nam się zrekonstruować długie, pełne zagadkowych skrótów korespondencje na temat zadań domowych, klasowych plotek, „Idola"; nie było ani jednego niezidentyfikowanego numeru, niczego, co by sygnalizowało problem.
– Co masz tutaj podkreślone? – zapytałem.
– Opatrzyłem odnośnikami znane osoby, starałem się podzielić telefony pomiędzy członków rodziny. Wygląda na to, że Katy najczęściej ze wszystkich używała telefonu: wszystkie numery podkreślone kolorem żółtym to jej znajomi. – Przerzuciłem strony. Żółty mazak zajmował co najmniej połowę każdej strony. – Niebieski to siostry Margaret – jedna w Kilkenny i Vera na osiedlu. Zielony to siostra Jonathana w Athlone, dom opieki, w którym mieszka ich matka, i członkowie komitetu „Przesunąć autostradę". Różowy to przyjaciółka Rosalind, Karen Daly, ta, u której się zatrzymała, kiedy uciekła. Potem stopniowo przestały do siebie dzwonić. Powiedziałbym, że Karen nie była zbyt zadowolona z tego, że znalazła się w samym środku awantury rodzinnej, chociaż dzwoniła do Rosalind jeszcze przez kilka tygodni; Rosalind po prostu do niej nie oddzwaniała.
– Pewnie jej nie pozwalano – powiedziałem. Chyba przez to niespodziewane wejście Sama serce wciąż biło mi za szybko, a w ustach czułem ostry, zwierzęcy posmak niebezpieczeństwa.
Sam kiwnął głową.
– Rodzice mogli uznać, że Karen ma na nią zły wpływ. W każdym razie to wszystkie telefony, które możemy im przypisać, poza telefonami od firm telekomunikacyjnych, które namawiały ich na zmianę operatora – i tymi trzema. – Rozłożył strony z połączeniami przychodzącymi: trzy paski podkreślone na różowo. – Daty, godziny i długość połączenia zgadza się z tym, co podał nam Devlin. Wszystkie zostały wykonane z budek.
– Do diabła – powiedziała Cassie.
– Skąd dzwoniono? – spytałem.
Читать дальше