– Opowiedz nam, jak byłeś mały – mówiła Cassie, moszcząc się na futonie i naciągając rękawy swetra na dłonie, żeby móc w nich trzymać gorącą whiskey.
Mimo to z wielu względów Sam był przypadkową osobą, która brała udział w tych rozmowach i częściowo byłem z tego zadowolony. Razem z Cassie przez dwa lata budowaliśmy nasz ustalony porządek, rytm, subtelny, prywatny kod i wskazówki; Sam był tam bądź co bądź na nasze życzenie i wydawało się dość sprawiedliwe, że odgrywa rolę drugoplanową. Wyglądało na to, że mu to nie przeszkadza. Wyciągał się na sofie, przechylał szklankę z whiskey tak, żeby ogień z kominka rzucał mu na sweter plamy koloru bursztynu, i patrzył, uśmiechał się, kiedy kłóciliśmy się z Cassie na temat natury czasu albo T. S. Eliota, albo naukowych wyjaśnień dotyczących duchów. Bez wątpienia były to szczeniackie rozmowy, tym bardziej że Cassie i ja nawzajem budziliśmy w sobie niesforne dzieci („Ryan, uszczypnij mnie", mówiła, mrużąc oczy, a ja chwytałem jej nadgarstek i szczypałem tak mocno, że krzyczała), ale nigdy nie prowadziłem ich, gdy dorastałem, a przecież je uwielbiałem, uwielbiałem każdą chwilę.
***
Oczywiście idealizuję; jest to u mnie chroniczna przypadłość. Nie dajcie się zwieść: wieczory mogły i być wypełnione pieczonymi kasztanami przy przytulnym, opalanym torfem kominku, ale dni były ponurą, pełną napięcia, frustrującą harówką. Oficjalnie pracowaliśmy od dziewiątej do piątej, ale co rano byliśmy w pracy przed ósmą, rzadko wychodziliśmy przed dwudziestą, zabieraliśmy pracę do domu – kwestionariusze do porównania, oświadczenia do przeczytania, raporty do napisania. Kolacje rozpoczynały się o dziewiątej, dziesiątej; rozmawiać kończyliśmy o północy; zanim byliśmy wystarczająco zmęczeni, by iść do łóżka, była już druga. Zbudowaliśmy intensywny, niezdrowy związek z kofeiną i zapomnieliśmy, jak to jest nie być wykończonym. Pierwszego piątkowego wieczoru nowy funkcjonariusz, Corry, rzucił:
– Do poniedziałku, chłopaki – w odpowiedzi dokoła rozległy się zgryźliwe śmiechy i kilka osób poklepało go po plecach, O’Kelly zaś bez humoru rzekł:
– Nie, jak ci tam, widzimy się jutro o ósmej rano, tylko się nie spóźnij.
Rosalind Devlin nie przyszła się ze mną zobaczyć w tamten piątek. Około piątej po południu, podenerwowany czekaniem i ponieważ z niewiadomego powodu odczuwałem obawy, że coś się stało, zadzwoniłem na jej komórkę. Nie odebrała. Powtarzałem sobie, że jest z rodziną, pomaga w przygotowaniach do pogrzebu albo zajmuje się Jessicą, albo płacze w swoim pokoju, ale niepokój nie znikał, malutki i ostry uwierał niczym kamyk w bucie.
W niedzielę poszliśmy na pogrzeb Katy – Cassie, Sam i ja. Opowieści o mordercach, którzy nie potrafią się oprzeć pokusie, by nie znaleźć się przy grobie, to w zasadzie legendy, ale nawet dla tak niewielkiej szansy warto to sprawdzić, poza tym O’Kelly kazał nam iść, bo to dobre PR. Kościół zbudowano w latach siedemdziesiątych, w czasach gdy wyraz artystyczny osiągano za pomocą betonu i gdy przewidywano, że do dziś Knocknaree stanie się metropolią; był ogromny, chłodny i brzydki, w środku znajdowały się kiepsko wykonane, na wpół abstrakcyjne stacje drogi krzyżowej, echo posępnie niosło dźwięk do góry w stronę pochylonego betonowego sufitu. Staliśmy z tyłu, w naszych najlepszych, nierzucających się w oczy czarnych ubraniach i patrzyliśmy, jak kościół się wypełnia: farmerzy trzymający w dłoniach kaszkiety, starsze kobiety w chustkach na głowach, modnie ubrane nastolatki, które starały się wyglądać obojętnie. Przed ołtarzem stała mała, biała trumna, wykończona złotem i straszna. Potykając się, nawą szła Rosalind podtrzymywana z jednej strony przez Margaret, a z drugiej przez ciocię Verę; za nimi postępował Jonathan ze szklistym wzrokiem, Jessica prowadziła go do pierwszej ławki.
Świece migotały w nieustającym przeciągu; powietrze pachniało wilgocią, kadzidłem i więdnącymi kwiatami. Kręciło mi się w głowie – zapomniałem zjeść śniadanie – i cała scena robiła wrażenie pokrytego szkłem wspomnienia. Dopiero po dobrej chwili zdałem sobie sprawę, że był ku temu powód: przez dwanaście lat co niedzielę chodziłem tu na msze i całkiem prawdopodobne, że siedziałem w jednej z tanich drewnianych ławek podczas nabożeństwa odprawionego za Petera i Jamie. Cassie chuchała ukradkowo w dłonie, próbując je ogrzać.
Ksiądz był bardzo młody i poważny, boleśnie starał się dostosować do okazji, używając seminaryjnego, kiepskiego zestawu banałów. Chór złożony był z bladych dziewczynek w mundurkach – koleżanek ze szkoły Katy; rozpoznawałem niektóre twarze – dzieci, ustawione jedno przy drugim, korzystały ze wspólnych tekstów hymnów. Hymny zostały wybrane, by przynieść pociechę, ale głosy dziewczynek były cienkie i niepewne, a kilku z nich odmawiały posłuszeństwa.
– Nie lękaj się, będę zawsze przy tobie; podążaj za mną…
Simone Cameron dostrzegła mój wzrok, gdy wracała od komunii, sztywno skłoniła lekko głowę; złociste oczy miała przekrwione, wyglądały potwornie. Rodzina wyszła ze swojej ławki i wszyscy kolejno kładli na trumnie pamiątki: książka od Margaret, wypchana zabawka, rudy kot od Jessiki, od Jonathana szkic tancerki, który wisiał nad łóżkiem Katy. Na końcu uklękła Rosalind i położyła na wieku parę malutkich, różowych balerinek związanych wstążką. Pogłaskała delikatnie buty, a następnie oparła głowę o trumnę i zapłakała, pukle włosów w ciepłym brązowym kolorze drżały nad bielą i złotem. Z przednich ławek uniosło się słabe, nieludzkie zawodzenie.
Na zewnątrz niebo było szarobiałe, a wiatr zrywał liście z drzew rosnących na dziedzińcu kościoła. Dziennikarze opierali się o ogrodzenie, aparaty strzelały gładkimi seriami. Znaleźliśmy zaciszny róg i obserwowaliśmy teren i tłum, ale jak można się było spodziewać, nikt nie wzbudzał podejrzeń.
– Niezła frekwencja – cicho odezwał się Sam. On jako jedyny w naszej delegacji poszedł do komunii. – Jutro weźmiemy od kogoś film i sprawdzimy, czy jest tu ktoś, kogo być nie powinno.
– Nie ma go tu – powiedziała Cassie. Wcisnęła dłonie w kieszenie kurtki. – Chyba że musi. Ten facet nie będzie nawet czytał gazet. Zmieni temat, jeśli ktokolwiek będzie o tej sprawie mówił.
Rosalind powoli schodziła schodami z kościoła z chusteczką przyciśniętą do ust, uniosła głowę i nas zobaczyła. Odsunęła podtrzymujące ją ręce i pobiegła na przełaj przez trawę, długa, czarna spódnica zatrzepotała na wietrze.
– Panie detektywie… – Złapała moją rękę i uniosła wzrok, na jej twarzy malowały się ślady łez. – Nie zniosę tego. Musi pan złapać człowieka, który zrobił to mojej siostrze.
– Rosalind! – chrapliwie zawołał skądś Jonathan, ale ona się nie odwróciła. Jej dłonie o długich palcach były miękkie i bardzo zimne.
– Zrobimy co w naszej mocy – powiedziałem. – Przyjdziesz jutro ze mną porozmawiać?
– Postaram się. Przepraszam za piątek, ale nie mogłam… – Obejrzała się szybko przez ramię. – Nie mogłam wyjść. Proszę go znaleźć, panie detektywie, proszę…
Bardziej poczułem, niż usłyszałem trzask migawek aparatów fotograficznych. Jedno ze zdjęć – odwrócony, pełen cierpienia profil Rosalind i niekorzystne ujęcie mnie z otwartymi ustami – znalazło się następnego ranka na pierwszej stronie tabloidu, nagłówek głosił: „Proszę, oddajcie mojej siostrze sprawiedliwość" pisany wielkimi literami, a Quigley przez cały tydzień się ze mnie nabijał.
Читать дальше