***
Sam wyszedł około jedenastej trzydzieści; Ballsbridge jest zaledwie kilka minut piechotą od Sandymount. Kiedy wkładał płaszcz, rzucił mi przelotne, pytające spojrzenie.
– Którędy będziesz szedł?
– I tak pewnie uciekł ci ostatni pociąg – swobodnie rzuciła Cassie. – Jak chcesz, prześpij się u mnie na kanapie.
Mogłem powiedzieć, że mam zamiar pojechać taksówką, ale doszedłem do wniosku, że pewnie ma rację: Sam to nie Quigley, jutro w pracy nie powitają nas radosne uśmieszki i dwuznaczne uwagi.
– Chyba faktycznie – powiedziałem, spojrzawszy na zegarek. – Nie będzie ci to przeszkadzać?
Jeśli Sam był zaskoczony, to dobrze to ukrył.
– No to do rana – rzucił wesoło. – Dobrej nocy.
– Podobasz mu się – powiedziałem Cassie, kiedy wyszedł.
– Boże, jesteś taki przewidywalny. – Przekopywała szafę w poszukiwaniu dodatkowej kołdry i podkoszulka, które u niej trzymałem.
– Och, chciałbym usłyszeć, co Cassie ma do powiedzenia, och Cassie, jesteś w tym taka dobra…
– Ryan, gdyby Bóg chciał obdarzyć mnie strasznym, niedojrzałym bratem, toby mi go dał. A poza tym twój akcent z Galway jest do kitu.
– A on ci się podoba?
– Gdyby tak było, to wykonałabym swój słynny trik firmowy i zawiązała językiem szypułkę czereśni w węzeł.
– I tak nie potrafisz. Pokaż.
– Żartowałam. Idź spać.
Rozłożyliśmy kanapę; Cassie włączyła nocną lampkę i zgasiła górne światło, przez co mieszkanie zrobiło się malutkie, ciemne i przytulne. Znalazła długi podkoszulek, w którym sypia, i poszła się przebrać do łazienki. Wepchnąłem skarpetki do butów i wsunąłem je pod kanapę, rozebrałem się do samych bokserek, nałożyłem podkoszulek i wskoczyłem pod kołdrę. Do tego czasu wypracowaliśmy sobie już ustalony porządek. Słyszałem, jak myje twarz i śpiewa jakąś nieznaną mi ludową piosenkę w tonacji molowej.
– Obok Królowej Serc As Smutku, dziś tutaj, jutro go nie ma… – Śpiewała za nisko, ostatnie nuty znikały w szumie.
– Naprawdę tak myślisz o naszej pracy? – zapytałem, kiedy wyszła z łazienki (miała małe, bose stopy i gładkie, umięśnione jak u chłopaka łydki). – Jak Mark na temat archeologii?
Czekałem z tym pytaniem, aż Sam sobie pójdzie. Cassie rzuciła mi lekko zdziwiony uśmiech z ukosa.
– Nigdy nie wylewałam alkoholu na wykładzinę w wydziale. Przysięgam.
Czekałem. Wsunęła się do łóżka i wsparła na łokciu, podtrzymując policzek na dłoni zwiniętej w pięść; światło padające z nocnej lampki okalało ją niczym rama, tak że wyglądała na półprzezroczystą dziewczynę z witraża. Nie byłem pewien, czy odpowie, nawet bez Sama, ale po chwili się odezwała:
– Zajmujemy się prawdą, odkrywamy prawdę. To poważna praca.
Zastanowiłem się nad tym.
– To dlatego nie lubisz kłamać? – To jedno z dziwactw Cassie, szczególnie dziwne u detektywa. Omija tematy, unika pytań tak otwarcie albo subtelnie, że prawie nie da się zauważyć, że to robi, przekręca wprowadzające w błąd zdania biegle niczym magik; ale nigdy nie widziałem, by zwyczajnie kłamała, nawet podejrzanemu.
Wzruszyła ramieniem.
– Nie jestem zbyt dobra w paradoksach.
– A ja chyba tak – odparłem w zamyśleniu.
Cassie przewróciła się na plecy i roześmiała.
– Powinieneś to umieścić w swoim opisie. Mężczyzna, metr osiemdziesiąt pięć, dobry w paradoksach…
– Niezwykle ognisty…
– Szuka swojej Britney do…
– Fuj!
Niewinnie uniosła brew.
– A nie?
– Miej we mnie choć trochę wiary. Britney jest zarezerwowana dla ludzi o tanim guście. To by musiała być co najmniej Scarlett Johansson.
Roześmialiśmy się, opadając na łóżka. Odetchnąłem wygodnie i ułożyłem się na kanapie w znajomej pozycji; Cassie sięgnęła ręką do wyłącznika lampki.
– Dobranoc. Śpij dobrze.
– Słodkich snów.
Cassie śpi lekko i zasypia łatwo niczym kociak; po kilku sekundach usłyszałem jej powolny i głęboki oddech, delikatne załamanie za każdym razem, gdy oddychała, było dla mnie znakiem, że odpłynęła. Ze mną jest na odwrót: kiedy już zasnę, potrzeba supergłośnego budzika albo kopniaka w łydkę, żebym się obudził, ale potrafię godzinami przekręcać się z boku na bok i wiercić w łóżku, zanim zasnę. Dziwne, ale zawsze o wiele łatwiej było mi zasnąć u Cassie mimo nierównej, za krótkiej kanapy oraz dochodzących zewsząd trzasków i skrzypów, kiedy stary dom szykuje się do nocy. Nawet teraz, kiedy mam kłopoty z zasypianiem, staram się wyobrazić sobie miękką, wytartą flanelę obicia na policzku, ostry zapach whiskey wciąż wyczuwalny w powietrzu, drobne szelesty śniącej Cassie.
Do domu weszło kilka osób, uciszając się i chichocząc, i udało się do mieszkania na dole; do góry przenikała częściowo rozmowa i śmiechy, odległe i stłumione przez podłogę. Dopasowałem swój oddech do rytmu Cassie i poczułem, jak z przyjemnością odpływam w absurdalne styczne snu – Sam wyjaśnia, jak zbudować statek, a Cassie siedzi na parapecie pomiędzy dwoma kamiennymi gargulcami i śmieje się. Morze jest kilka ulic dalej i mowy nie ma, by je usłyszeć, ale ja wyobrażałem sobie, że właśnie je słyszę.
W moich wspomnieniach spędziliśmy w mieszkaniu Cassie we trójkę z milion wieczorów. Śledztwo trwało zaledwie miesiąc i nie jestem pewien, ale musiały być takie dni, kiedy kogoś z nas nie było, bo zajmował się czymś innym; ale upływ czasu ożywił mi cały ten okres niczym doskonały barwnik rozpuszczający się w wodzie. Pogoda zmieniała się nieustannie we wczesną, zimną jesień; wiatr pojękiwał w załomach dachów, a krople deszczu sączyły się z wypaczonych ram okiennych i strużkami spływały po szybach. Cassie rozpalała w kominku, rozkładaliśmy notatki na podłodze i w kółko torpedowaliśmy swoje teorie, a następnie po kolei przygotowywaliśmy kolacje – głównie były to wariacje Cassie na temat makaronu z sosem, moje kanapki z mięsem, zadziwiająco egzotyczne eksperymenty Sama: przepyszne taco, jakieś tajskie potrawy z ostrym sosem z orzechów ziemnych. Do kolacji piliśmy wino, następnie przerzucaliśmy się na whiskey; kiedy zaczynaliśmy być wstawieni, pakowaliśmy akta, zrzucaliśmy buty, nastawialiśmy muzykę i rozmawialiśmy.
Cassie tak samo jak ja jest jedynaczką i obydwoje byliśmy zafascynowani opowieściami Sama z dzieciństwa – czterech braci i trzy siostry w starym, białym wiejskim domu w Galway, bawiący się w kowboi i Indian na terytorium szerokości półtora kilometra, wykradający się w nocy, żeby zbadać nawiedzony młyn, duży, cichy ojciec i matka wyjmująca z pieca gorący chleb, stukająca dzieci po głowach drewnianą łyżką i licząca je podczas posiłków, żeby sprawdzić, czy nikt nie wpadł do strumienia. Rodzice Cassie zginęli w wypadku, kiedy miała pięć lat, wychowali ją łagodni i starsi wujostwo w rozpadającym się domu w Wicklow, na zadupiu. Opowiada o tym, jak czytała nieodpowiednie książki z biblioteki – Złotą Gałąź. Metamorfozy Owidiusza, Madame Bovary, która jej się nie podobała, ale którą i tak skończyła – skulona na parapecie okna na schodach jadła jabłka z ogrodu, podczas gdy o szyby bębnił deszcz. Kiedyś wczołgała się pod starą, ohydną szafę i znalazła porcelanowy spodek, pensa z czasów Jerzego VI oraz dwa listy żołnierza z pierwszej wojny światowej, którego nazwiska nikt nie rozpoznał, z zamalowanymi przez cenzurę na czarno fragmentami. Nie pamiętam zbyt wiele z czasów, gdy miałem mniej niż dwanaście lat, a potem moje wspomnienia są w zasadzie ułożone rzędami – rzędami szaro-białych łóżek internatu, rzędami odbijających się echem, pachnących wybielaczem, zimnych pryszniców, rzędami chłopców w archaicznych mundurkach beczących protestanckie hymny o obowiązku i wierności. Dla nas obojga dzieciństwo Sama było jak z książki dla dzieci; wyobrażaliśmy ich sobie na szkicach ołówkiem, dzieci o rumianych policzkach z wesołym psem pasterskim, który wokół nich skacze.
Читать дальше