Ig szedł z trąbką po jaśniejącym żarze i w końcu dotarł do drzewa. Nie przystając ani na chwilę, zaczął się wspinać po płonącej drabinie gałęzi. Wydawało mu się, że w górze rozlegają się głosy. Niegrzeczne, wesołe głosy i śmiech. Impreza! Słyszał muzykę, perkusję i zadziorne dokazywanie trąbek. Klapa w podłodze była otwarta. Ig wszedł przez nią do swojego nowego domu, do swojej wieży z ognia z ognistym tronem. Miał rację, rzeczywiście trwała tu impreza – weselna, jego wesele. Oblubienica już czekała, z płomiennymi włosami, naga, osłonięta tylko luźną przepaską z ognia. Wziął ją w ramiona, jej wargi odnalazły jego usta i zapłonęli.
Terry wrócił do domu w trzecim tygodniu października i w pierwsze wolne popołudnie pojechał do odlewni.
Wielki ceglany budynek stał na poczerniałym polu, wśród stert śmieci, które spłonęły jak ogniska i teraz zmieniły się w góry popiołu, okopconego szkła i stopionych drutów. Sam budynek był osmalony i wszystko cuchnęło spalenizną.
Ale za odlewnią, na szczycie trasy Evela Knievela, było miło, światło przesiewało się ukośnie przez drzewa w halloweenowych czerwono-złotych kostiumach. Drzewa płonęły jak ogromne pochodnie. Rzeka w dole cicho pluskała, delikatny kontrapunkt do swobodnego poświstywania wiatru. Terry pomyślał, że mógłby tu tak siedzieć cały dzień.
Przez ostatnie tygodnie sporo się nachodził, nasiedział, napatrzył, naczekał. Pod koniec września wystawił na sprzedaż swój dom w Los Angeles i wrócił do Nowego Jorku. Niemal codziennie chodził do Central Parku. Program zdjęto, a bez niego nie widział powodu, żeby zostać w mieście, w którym nie ma pór roku ani chodników do spacerowania.
Ci z Foksa mieli jeszcze nadzieję, że Terry wróci, wydali oświadczenie, że po śmierci brata postanowił zrobić sobie urlop. W ten sposób sprytnie przemilczeli fakt, że złożył oficjalne wymówienie na tydzień przed wypadkiem w odlewni. Mogą sobie mówić, co chcą. On nie wróci. Może za parę miesięcy zacznie grać w klubach. Ale się z tym nie spieszył. Niech wszystko dzieje się we własnym tempie. W końcu trafi na właściwy trop. Nawet jeszcze nie kupił sobie nowej trąbki.
Nikt nie wiedział, co się stało tamtej nocy w odlewni, ponieważ Terry odmówił składania publicznych oświadczeń, a reszta uczestników wydarzeń nie żyła. O okolicznościach śmierci Erica i Lee krążyło mnóstwo niestworzonych historii. W plotkarskim portalu TMZ pojawiło się zestawienie tych najdziwniejszych. Terry miał szukać w odlewni brata, a znalazł Erica Hannity'ego kłócącego się z Lee Tourneau. Terry podsłuchał wystarczająco wiele, by się zorientować, że zamordowali jego brata, spalili go żywcem w samochodzie, a teraz szukali dowodów, które mogły ich zdemaskować. TMZ podawał, że Lee i Eric przyłapali Terry'ego, gdy usiłował się wycofać, i zawlekli go do odlewni. Chcieli go zabić, ale najpierw usiłowali się dowiedzieć, czy do kogoś zadzwonił, czy powiedział, gdzie się znajduje. Zamknęli go w palenisku pieca razem z jadowitą żmiją, żeby go nastraszyć. Ale zaczęli się znowu kłócić. Terry usłyszał krzyki i strzały. Kiedy się wyczołgał z paleniska, wszędzie się paliło, a Eric Hannity i Lee Tourneau nie żyli. Jeden zginął zastrzelony, drugi – zakłuty widłami. Wypisz, wymaluj szesnastowieczna tragedia; brakowało tylko diabła. Terry był ciekawy, skąd TMZ ma te informacje. Pewnie przekupiono kogoś z policji, może wywiadowcę Cartera, bo ta przedziwna relacja pokrywała się niemal słowo w słowo z jego zeznaniami.
Wywiadowca Carter przyszedł do Terry'ego drugiego dnia jego pobytu w szpitalu. Z pierwszego Terry pamiętał niewiele. Tyle że wwieziono go na oddział ratunkowy, że ktoś mu nałożył maskę tlenową, przypominał sobie powiew chłodnego, lekko pachnącego lekarstwami powietrza. Później miał halucynacje, otworzył oczy i zobaczył swojego nieżyjącego brata, który siedział na brzegu jego łóżka i grał bebop na trąbce. Merrin też tu była, wirowała boso w sukience ze szkarłatnego jedwabiu, kręcąc piruety w takt muzyki, a jej ciemnorude włosy śmigały w powietrzu. Kiedy dźwięki trąbki zmieniły się w miarowy pisk EKG, oboje znikli. Jeszcze później, wczesnym rankiem, uniósł głowę z poduszki i zobaczył rodziców siedzących na krzesłach pod ścianą. Oboje spali, ojciec opierał głowę na ramieniu matki. Trzymali się za ręce.
Popołudniem drugiego dnia czuł się już tylko jak po ataku bardzo ciężkiej grypy. Stawy go bolały, chciało mu się pić i był osłabiony, ale poza tym wrócił do siebie. Gdy lekarka, atrakcyjna Azjatka w kocich okularach, podeszła, żeby spojrzeć na jego kartę, spytał ją, czy był bliski śmierci. Odpowiedziała, że miał jedną szansę na trzy, że się przekręci. Spytał, jak obliczyła to prawdopodobieństwo, na co odparła, że bardzo prosto. Są trzy gatunki grzechotników. On trafił na takiego, który ma najsłabiej działający jad. Z pozostałymi dwoma nie miałby najmniejszej szansy. Jeden do trzech.
Wywiadowca Carter minął się z lekarką w drzwiach. Beznamiętnie spisał oświadczenie Terry'ego, czasem zadając pytania, ale pozwalając mu prowadzić narrację, niemal jakby był sekretarką, nie policjantem. Potem przeczytał Terry'emu zeznanie, robiąc gdzieniegdzie poprawki. W końcu, nie podnosząc głowy znad liniowanych stronic żółtego notesu, powiedział:
– Nie wierzę w ani jedno słowo z tych bzdetów.
Dopiero wtedy podniósł na niego swoje przygasłe, doświadczone oczy.
– Naprawdę? – spytał Terry z tego szpitalnego łóżka o jedno piętro pod babcią ze zmasakrowaną twarzą. – To co się według pana stało?
– Mam mnóstwo innych hipotez – oznajmił wywiadowca. – Jeszcze bzdurniejszych niż to gówno, co mi pan wciska. Niech mnie diabli, jeśli wiem, co się stało. Niech mnie diabli.
– I nas wszystkich.
Carter rzucił mu zimne, nieprzyjazne spojrzenie.
– Chciałbym panu powiedzieć coś innego. Ale tak właśnie było – oznajmił Terry. Na ogół, zwłaszcza za dnia, naprawdę wierzył, że to prawda. Po zmroku, gdy usiłował zasnąć… po zmroku czasem nachodziły go inne myśli. Złe myśli.
*
Oprzytomniał, słysząc chrzęst żwiru pod oponami. Obejrzał się w stronę odlewni. Po chwili zza zakrętu wyłonił się szmaragdowy saturn. Powoli sunął wśród osmalonych pól. Zatrzymał się i stanął na jałowym biegu. Potem ruszył w stronę Terry'ego i stanął jakieś trzy metry od niego.
– Cześć – odezwała się Glenna Nicholson, wysiadając. Wcale się nie zdziwiła, że go widzi. Całkiem jakby się tu umówili.
Dobrze wyglądała – dziewczyna o bujnych kształtach, ubrana w spłowiałe szare dżinsy, czarny top i czarny nabijany ćwiekami pasek. Na obnażonym biodrze widać było króliczka Playboya, tandetny akcent, ale kto nie popełnia błędów, kto nie chciałby czegoś cofnąć?
– Cześć – powiedział. – Co cię tu sprowadza?
– Czasami przyjeżdżam tu na obiad. – Pokazała mu kanapkę w białym pergaminie. – Cicho tu. Dobrze się myśli. O Igu i w ogóle.
Skinął głową.
– Co masz?
– Z bakłażanem i szynką. I doktora peppera. Chcesz połowę? Zawsze kupuję dużą, nie wiem dlaczego. Nie mogę tyle zjeść. Nie powinnam. – Zmarszczyła nos. – Bardzo się staram zrzucić pięć kilo.
– Po co? – spytał Terry.
Roześmiała się.
– Przestań.
Wzruszył ramionami.
– Zjem połowę twojej kanapki, jeśli to ci pomoże w odchudzaniu. Ale nie masz się o co martwić. Wyglądasz w porządku.
Usiedli na przewróconym pniu na poboczu trasy Evela Knievela. Słońce zapalało na wodzie złote gwiazdki. Terry nie wiedział, że jest głodny, dopóki nie dostał połowy kanapki i nie zaczął jeść. Wkrótce skończył i oblizał palce. Nie rozmawiali. Terry'emu to pasowało. Nie chciał żadnych towarzyskich pogawędek, a Glenna jakby o tym wiedziała. Milczenie jej nie deprymowało. Zabawne; w Los Angeles ludziom gęby się nie zamykają, jakby przerażała ich nawet minuta ciszy.
Читать дальше