Ig pochylił się i podniósł głowę z podłogi. Stanął w płonącym domku na drzewie, przyglądając się przystojnej twarzy demona, małym igiełkom rogów. Wzdłuż ścian unosiły się serpentyny ognia, czarny dym gęstniał pod sufitem. Płomienie kipiały na fotelu i niskim stoliku. Diabełek patrzył na niego z aprobatą. Potrafił docenić człowieka, który zna się na podpalaniu. Ale z Igiem skończył już pracę, nadeszła pora ruszyć dalej. Rozniecać następne pożary.
Ig przez chwilę przetaczał diabelską główkę w palcach, po czym wrócił do stolika. Podniósł Maryję, pocałował jej twarzyczkę. – Do widzenia, Merrin – powiedział. Ustawił ją prosto.
Podniósł też anioła, który stał przed nią. Kiedyś miał władczą i obojętną twarz, ta twarz mówiła „jestem świętszy od ciebie, jak śmiesz mnie dotykać", ale głowa mu odpadła i gdzieś się potoczyła. Ig osadził na korpusie anioła główkę diabła i pomyślał, że Marii będzie lepiej z kimś, kto wygląda, jakby znał się na dobrej zabawie.
Dym palił mu płuca, szczypał w oczy. Ig poczuł, że skóra napina mu się od skwaru. Ruszył do drzwi w podłodze, uniósł je lekko, żeby zobaczyć, co jest napisane na ich wewnętrznej stronie. Wryło mu się w pamięć, że widnieją na nich jakieś białe litery. Przeczytał: BŁOGOSŁAWIENI WY, KTÓRZY WYJDZIECIE. Miał ochotę się roześmiać, ale nie mógł. Przesunął dłonią po słojach klapy, powiedział „amen" i wymknął się na zewnątrz.
Dotknął stopami grubej gałęzi i po raz ostatni się zatrzymał, spojrzał w górę. Pokoik znajdował się w oku wirującego cyklonu płomieni. Sęki pękały w żarze. Fotel huczał i syczał. Bardzo dobrze. Bez Merrin ten domek był tylko podpałką. Jak cały świat – gdyby ktoś spytał Iga o zdanie.
Zamknął za sobą klapę, zaczął ostrożnie i powoli schodzić w dół Musiał wrócić do domu. Musiał trochę odpocząć.
Nie. Tak naprawdę musiał złapać za gardło tego, kto mu odebrał Merrin. Co przeczytał na pergaminie w zmyślonym domku na drzewie? Że odchodząc, zabierze ze sobą to, czego mu potrzeba? Nadzieję zawsze można mieć.
Zatrzymał się tylko raz, w połowie drogi na dół Oparł się o pień i potarł skronie, w których czuł tępy, niepokojący ból, narastające ciśnienie, jakby jakieś ostre szpikulce chciały mu się przebić przez skórę. Chryste! Jeśli tak się czuje już teraz, rano będzie chodził po ścianach.
Odetchnął – nie zauważył jasnego dymu wypływającego mu z nozdrzy – i ruszył w dół. Oddalił się od drzewa, na którym płonął raj.
Zapałka płonęła w jego palcach dokładnie dwie sekundy – sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa – potem syknęła, zetknęła się z benzyną, a on buchnął ogniem, eksplodował jak petarda.
Stał jak żywa pochodnia, diabeł w ognistej szacie. Przez pół minuty płomienie otaczały go, trzepotały na wietrze. Potem, równie szybko, jak ożyły, zaczęły gasnąć. Po paru chwilach zupełnie znikły i czarny, tłusty dym uniósł się nad nim grubą, duszącą kolumną. Duszącą dla człowieka. Dla demona wydawała się orzeźwiająca jak alpejski wietrzyk.
Odrzucił płaszcz dymu, wystąpił z niego zupełnie nagi. Jego stara skóra się spaliła, spod niej wyłoniła się nowa w głębszym, intensywniejszym odcieniu karminu. Lewa ręka nadal była sztywna, choć rana się zasklepiła, zmieniła w brzydki zrost bliznowatej tkanki. Myślał przytomnie; czuł się świetnie, jakby właśnie przebiegł dwa kilometry i był gotowy do pływania. Wokół z osmalonej trawy unosił się dym. Czerwona ognista linia pełzła przez suche chwasty i trawę do lasu. Ig obejrzał się na suchą wiśnię jaśniejącą na tle iglastych zarośli.
Opuścił zmyślony domek na drzewie, spalił raj, ale wiśnia była nietknięta. Zerwał się silny wiatr, szarpnął liśćmi i nawet z tej odległości Ig widział, że domek zniknął. Ale – śmieszne – ogień jakby go wskazywał, tworzył płomienistą ścieżkę biegnącą w trawie aż do pnia. To przez wiatr, który wiał przez pole i kierował płomienie do starego podmiejskiego lasku.
Ig wspiął się do odlewni. Przeszedł nad trąbką brata.
Terry klęczał ze spuszczoną głową przed otwartymi drzwiami paleniska. Ig zauważył jego zupełny bezruch, wyraz spokojnego skupienia na twarzy i uznał, że jego brat wygląda ładnie nawet w chwili śmierci. Koszula opinała mu szerokie bary, mankiety były schludnie podwinięte. Ig ukląkł obok niego. Bracia w kościelnej ławce. Ujął rękę Terry'ego i zrozumiał, że kiedy brat miał jedenaście lat, wcisnął mu we włosy gumę w autobusie.
– Cholera – odezwał się. – Trzeba ją było wyciąć.
– Co? – spytał Terry.
– Tę gumę, którą mi przylepiłeś do włosów – wyjaśnił Ig. – Gdy wracaliśmy ze szkoły.
Terry zaczerpnął mały łyczek powietrza, świszczący wdech.
– Oddychasz? – spytał Ig. – Jak ci się udaje?
– Mam… bardzo mocne… płuca… – szepnął Terry. – Przecież… zdarza mi się… grać na trąbce. – A po chwili dodał: – To cud. Wyjdziemy z tego. Żywi.
– Tego bym nie był taki pewien – mruknął Ig.
Komórka Glenny leżała w palenisku, pęknięta od uderzenia o ścianę. Wieczko baterii odskoczyło. Ig nie wiedział, czy jeszcze działa, ale ekranik się rozświetlił, kiedy tylko otworzył klapkę. Diabelne szczęście. Połączył się z pogotowiem i powiedział, że ukąsiła go żmija, że znajduje się w odlewni przy szosie numer siedemnaście, że są tu martwi ludzie i że się pali. Potem się rozłączył, wypełzł z paleniska i znowu przykucnął przy Terrym.
– Dzwoniłeś – wykrztusił Terry. – Po pomoc.
– Nie. Ty dzwoniłeś. Posłuchaj uważnie, Terry. Powiem ci, co zapamiętasz, a co zapomnisz. Musisz zapomnieć bardzo wiele. To, co się wydarzyło dziś i wcześniej. – Rogi mu zapulsowały w gwałtownym spazmie zwierzęcej rozkoszy. – W tej historii jest miejsce tylko dla jednego bohatera, a wszyscy wiedzą, że diabeł nie może być tym dobrym.
Opowiedział Terry'emu historię, bardzo dobrą historię, a Terry słuchał, kiwając głową, jakby była to melodia, która wyjątkowo przypadła mu do gustu.
*
Po paru minutach wszystko było załatwione. Ig posiedział z bratem jeszcze przez chwilę. Żaden z nich się nie odzywał. Nie wiadomo, czy Terry nadal zdawał sobie sprawę z jego obecności; kazano mu zapomnieć. Wyglądał, jakby zasnął na klęczkach. Ig siedział do chwili, gdy usłyszał dalekie zawodzenie trąbki, chrapliwie ciągnącej jedną, drażniącą nutę, wycie paniki. Jechały samochody strażackie. Wówczas wziął w obie dłonie głowę brata i pocałował go w skroń. To, co zobaczył, liczyło się mniej od tego, co poczuł.
– Dobry z ciebie człowiek, Ignatiusie Perrishu – szepnął Terry, nie otwierając oczu.
– To bluźnierstwo – powiedział Ig.
Zeskoczył na ziemię, a potem, jakby po namyśle, zabrał z wnętrza odlewni trąbkę brata. Spojrzał na pole, na aleję ognia, która ciągnęła się jak strzelił do wiśni. Płomienie przez chwilę lizały jej pień, a potem drzewo buchnęło płomieniem, jakby ktoś oblał je benzyną. Jego korona – kopuła czerwonożółtych płomieni – huczała ogniem. Wśród gałęzi stał zmyślony domek na drzewie. W oknach wydymały się ogniste firanki. Tylko ta jedna wiśnia się paliła; inne drzewa stały nietknięte.
Ig ruszył ognistą drogą wśród pól, młody władca kroczący po czerwonym dywanie do zamku. Za sprawą jakiegoś prawa optyki padły na niego światła reflektorów cadillaca Lee i rzuciły na ścianę kłębiącego się dymu jego ogromny, wysoki na cztery piętra cień. Pierwszy samochód strażacki toczył się już powoli wyboistą polną drogą, a jego kierowca, weteran z trzydziestoletnim stażem, Rick Terrapin, zobaczył czarnego rogatego diabła, wysokiego jak komin odlewni. Krzyknął, szarpnął za kierownicę, zjechał z drogi i wpadł na brzozę. Trzy tygodnie później odszedł na emeryturę. Po tym diable w dymie i straszliwym widoku w odlewni nie miał ochoty dłużej gasić pożarów. Jeśli o niego chodzi, wszystko mogło się sfajczyć w cholerę.
Читать дальше