Odwrócił strzelbę, wziął ją za lufę i zamachnął się. Ig zdążył zauważyć w tym ułamku chwili, że Lee chyba spędził trochę czasu na polu golfowym – był to swobodny, precyzyjny ruch – po czym oberwał kolbą w głowę. A właściwie w róg. Pchnięty ciosem przejechał plecami po betonowej podłodze.
Zatrzymał się, zwrócony twarzą w górę, dysząc, z palącym bólem w płucach. Zaczekał, aż niebo przestanie się kręcić. Sklepienie się kołysało, gwiazdy kłębiły się jak płatki śniegu w szklanej kuli, którą ktoś mocno potrząsnął. Rogi wibrowały niczym wielki kamerton. Przyjęły cios, ale ochroniły czaszkę.
Lee podszedł, zamachnął się bronią i uderzył go w prawe kolano. Ig ryknął i usiadł gwałtownie, chwyciwszy się za nogę. Rzepka pod skórą przemieszczała się jak kawałki stłuczonego talerza. Lee znów uderzył, znów go przewrócił. Kij, który został Igowi w ręku – ostry szpikulec, pozostałość trzonka wideł – wystrzelił mu z ręki. Niebo nadal wirowało mdląco jak śnieg w kuli.
I w tej chwili Ig znowu dostał. Między nogi, w jaja. Nie mógł krzyknąć, nie miał dość powietrza. Przewrócił się konwulsyjnie na bok, zgiął się wpół. Biały supeł bólu przeniósł się z jego krocza we wnętrzności, rozprzestrzenił się jak trujący gaz wypełniający balon, zmienił się w potężną falę mdłości. Ig zesztywniał, usiłując nie zwymiotować. Całe jego ciało zacisnęło się jak pięść.
Lee odrzucił strzelbę, zaczął krążyć po pomieszczeniu, czegoś szukał.
– Gdzie Eric podział rewolwer? – odezwał się w zamyśleniu. – Wiesz, dałem ci się oszukać. Potrafisz niesamowicie mieszać ludziom w głowach. Każesz im zapominać. Czyścisz im wspomnienia. Sprawiasz, że słyszą głosy. Naprawdę myślałem, że to Glenna. Już tu jechałem, kiedy zadzwoniła do mnie z salonu i kazała mi spierdalać. Mniej więcej. Uwierzysz? Powiedziałem: „Proszę bardzo, mogę spierdalać, ale jak uruchomiłaś samochód?". A ona: „Co ty wygadujesz, na miłość boską?". Nie wyobrażasz sobie, jak się poczułem. Jakbym tracił rozum. Jakby cały świat ześwirował. Już raz się tak kiedyś czułem. W dzieciństwie spadłem z płotu i uderzyłem się w głowę, a kiedy wstałem, księżyc drżał, jakby miał spaść z nieba. Usiłowałem ci kiedyś opowiedzieć, jak go naprawiłem. Naprawiłem księżyc. Załatwiłem, żeby niebo znowu było w porządku. Ciebie też załatwię.
Pisnęły żelazne zawiasy pieca. Ig poczuł krótki, niemal bolesny przypływ nadziei. Wężyca dziabnie Lee, który włoży rękę w palenisko. Ale zaraz usłyszał oddalające się kroki, stukot obcasów na betonie. Lee tylko otworzył drzwiczki, pewnie żeby mieć więcej światła do poszukiwań.
– Zadzwoniłem do Erica, powiedziałem, że chyba tu jesteś, bawisz się w jakieś gierki i musimy cię przycisnąć. A ponieważ byłeś moim przyjacielem, powinniśmy się z tobą rozprawić dyskretnie. Wiesz, jaki jest Eric. Nie musiałem go specjalnie namawiać. I nie musiałem mu tłumaczyć, żeby wziął broń; Wszystko to zrobił z własnej inicjatywy. Wiesz, że nigdy w życiu nie strzelałem ze strzelby? Nawet nie umiem jej naładować. Matka mawiała, że broń to prawa ręka diabła. Dlatego nie trzymała jej w domu. No cóż, lepsze to niż nic.
Ig usłyszał metaliczny zgrzyt. Lee podniósł coś z podłogi. Fale mdłości napływały wolniej i Ig zdołał zaczerpnąć trochę powietrza. Wydało mu się nawet, że jeśli odpocznie jeszcze minutę, znajdzie dość sił, żeby usiąść. Zrobić ten ostatni wysiłek. Wydało mu się także, że jeśli odpocznie jeszcze minutę, będzie miał w głowie pięć pocisków z trzydziestkiósemki. Lee już wracał do niego.
– Znasz niesamowite sztuczki. Parę minut temu, kiedy wołałeś do nas głosem Glenny… szczerze mówiąc, jakoś w to znowu uwierzyłem, naprawdę sądziłem, że to ona, choć rozsądek mi podpowiadał, że jest w salonie. Te głosy są świetne, ale nie tak świetne jak wyjście z płonącego wraku bez jednego oparzenia. – Zamilkł. Stanął nad Igiem nie z pistoletem, ale metalowym ostrzem wideł.
– Jak to możliwe? Dlaczego się taki stałeś? Skąd te rogi?
– Merrin… – Głos Iga brzmiał słabo, drżąco, niemal jak westchnienie.
– Co z nią?
– Bez Merrin… jestem taki.
Lee przyklęknął nad nim.
– Wiesz, ja też ją kochałem. Miłość zrobiła diabłów z nas obu.
Chwycił go za gardło i każda niegodziwa rzecz, jaką kiedykolwiek popełnił, spłynęła w Iga jak lodowaty, żrący środek chemiczny.
– Nie będziemy dłużej rozmawiać. To byłby błąd. – Lee uniósł nad głowę metalowe ostrze, celując szpikulcami w pierś Iga.
– Zresztą na tym etapie nie mamy już o czym mówić.
Ryk trąbki zabrzmiał przeraźliwie, ogłuszająco. Lee obejrzał się gwałtownie w stronę drzwi, w których klęczał Terry z trąbką przy ustach.
Ig wykorzystał tę chwilową nieuwagę, poderwał się i odepchnął rękę Lee. Chwycił go za klapy kurtki i grzmotnął głową w tors, wbił mu rogi w brzuch. Wstrząs uderzenia poczuł aż w kręgosłupie.
Miał wrażenie, że rogi mu uwięzły, że coś je zassało. Poruszył głową, jeszcze bardziej rozwiercając rany. Lee usiłował go odepchnąć. Ig znowu rozerwał mu ciało, wdarł się głęboko. Poczuł zapach krwi zmieszany ze smrodem starych śmieci, może z przekłutego jelita.
Lee wbił mu palce w ramiona i naparł, usiłując się wyzwolić. Rogi wyszły z jego ciała z wilgotnym cmoknięciem.
Upadł na bok, skulił się, ściskając brzuch. Miał zaciśnięte powieki i usta otwarte jak wielka ziejąca dziura. Już nie krzyczał, brakowało mu na to powietrza, a ponieważ zamknął oczy, nie widział pełznącego czarnego węża. Gad szukał jakiejś spokojnej kryjówki, ucieczki z tego domu wariatów. Pełznąc, odwrócił głowę i rzucił Igowi przerażone spojrzenie oczu jak ze złotej folii.
Tam, powiedział do niego Ig w myślach, wskazując brodą Lee. Ukryj się. Ratuj się.
Wąż skręcił, sunąc z wdziękiem przez zakurzony gładki beton. Wpełzł w rozdziawione usta.
Lee gwałtownie otworzył oczy, to zdrowe i ślepe. Oba wypełniało coś w rodzaju ekstatycznej zgrozy. Usiłował zamknąć usta, ale kiedy zacisnął zęby na grubym obłym ciele, tylko wystraszył węża. Gad strzepnął wściekle ogonem i szybciej zaczął się wtłaczać w gardło. Lee jęknął, zakrztusił się, oderwał ręce od zranionego brzucha i chwycił łuskowate ciało. Wąż wyśliznął się mu z mokrych od krwi palców.
Terry popędził ku nim.
– Ig! Ig, jesteś…
Zobaczył Lee wijącego się w konwulsjach na podłodze i zatrzymał się jak wryty.
Lee przetoczył się na plecy i zaczął krzyczeć, choć trudno jest wydać dźwięk z wężem w gardle. Bił nogami o podłogę. Jego twarz nabrała koloru nocnego nieba, na skroniach wystąpiły mu gałęzie żył. Chore oko, to uszkodzone, nadal patrzyło na Iga z wyrazem zdumienia. To oko było jak czarna jama bez dna z kręconymi schodami z jasnego dymu, prowadzącymi w miejsce, skąd dusza nie mogłaby powrócić nigdy. Ręce mu znieruchomiały. Z ust zwisał mu dziesięciocentymetrowy koniec węża, długi czarny lont żywej bomby. Wąż także przestał się ruszać, jakby zrozumiał, że go oszukano, że popełnił poważny błąd, usiłując się ukryć w mokrym, ciasnym tunelu gardła. Nie mógł pełznąć dalej, nie mógł się wycofać. Ig poczuł litość. To straszne – umrzeć w Lee Tourneau.
Ból powrócił, promieniował z krocza, zmiażdżonego ramienia i roztrzaskanych kolan, jak cztery zatrute rzeki wpadające do głębokiego zbiornika cierpienia. Ig zamknął oczy, żeby się skupić na opanowaniu tego bólu. Na chwilę w starej odlewni zapadła cisza. Człowiek i demon leżeli obok siebie – choć pytanie, który był którym, nadawało się na temat teologicznej debaty.
Читать дальше