Ja to zrobiłem?
Bo co, jeśli podczas małej „drzemki”, którą uciąłem sobie wieczorem, wpadła do mnie zgodnie z umową i stwierdziła, że za kierownicą samochodu Dextera siedzi jego Mroczny Pasażer? Jeśli zupełnie nieświadomie, nic o tym nie wiedząc, przywiozłem ją tu i przykleiłem do stołu? Bzdura. Oczywiście, że bzdura. Bo czy jak w jakimś morderczym wyścigu mogłem popędzić z powrotem do domu, podrzucić sobie lalkę Barbie, pobiec na górę, paść na łóżko i obudzić się jako ja? Niemożliwe, jednak z drugiej strony…
Skąd wiedziałbym, że muszę tu przyjść?
Potrząsnąłem głową. Nie było sposobu, żebym z setek różnych miejsc w Miami wybrał akurat ten kontener. Chyba że wiedziałem, co wybrać. I wiedziałem. Nasuwała się jedna odpowiedź: musiałem być tu przedtem. Jeśli nie dzisiaj z Deborą, to kiedy i z kim?
— Byłem niemal pewny, że to dobre miejsce — powiedział głos tak podobny do mojego, że przez chwilę myślałem, iż powiedziałem to ja i zacząłem się zastanawiać, o co mi chodziło.
Zrobiłem kolejne pół kroku w stronę siostry i gdy wyszedł z cienia, poczułem, że stają mi dęba włosy na karku. Oświetliło go łagodne światło lamp, spotkaliśmy się wzrokiem, zawirowały wszystkie ściany i nie wiedziałem już, gdzie jestem. Patrzyłem to na siebie, czyli na tego w drzwiach, to na niego, tego przy stole, i zobaczyłem, że ten w drzwiach widzi tamtego i że tamten widzi tego. W oślepiającym rozbłysku światłości zobaczyłem również, jak siedzę nieruchomo na podłodze i przestałem cokolwiek rozumieć. To było bardzo denerwujące, lecz nagle znowu stałem się sobą, chociaż w dalszym ciągu nie do końca wiedziałem, o co tu chodzi.
— Prawie pewny — powtórzył tamten cichym, radosnym głosem zatroskanego dziecka. — Ale skoro tu jesteś, musiałem wybrać dobrze. Nie sądzisz?
Wstyd się przyznać, ale gapiłem się na niego z rozdziawionymi ustami. Chyba się też śliniłem. Stałem tam i się gapiłem. To był on. Bez dwóch zdań. Miałem przed sobą mężczyznę ze zdjęć pryszczatego księcia, człowieka, którego zarówno Debora, jak i ja braliśmy za Dex-tera, czyli za mnie.
Z tej odległości widziałem, że nie jest jednak mną, a przynajmniej nie do końca, i zalała mnie fala radości. Hura! Byłem kimś innym. Jeszcze nie zwariowałem. Oczywiście, mogłem być antyspołeczny, mogłem sporadycznie mordować ludzi, ale poza tym nic mi nie dolegało. Nie zwariowałem. Był ktoś inny i ten ktoś nie był mną. Potrójne hura na cześć umysłu Dextera.
Ale ten ktoś był też bardzo do mnie podobny. Może dwa, trzy centymetry wyższy, szerszy w ramionach i mógł uchodzić za intensywnie ćwiczącego kulturystę. Dodać do tego bladą cerę i pomyślałem, że musiał niedawno wyjść z więzienia. Ale nie licząc tego, twarz miał bardzo podobną do mojej. Taki sam nos i układ kości policzkowych, to samo spojrzenie, które mówiło, że światło się pali, ale nikogo nie ma w domu — nawet włosy miał podobne, ni to kręcone, ni to nie. Nie, nie wyglądał dokładnie jak ja, ale był podobny.
— Tak — powiedział. — Trochę to szokujące, prawda?
— Trochę — przyznałem. — Kim jesteś? I co to wszystko… — Nie dokończyłem, ponieważ nie miałem pojęcia, co i dlaczego.
Zrobił minę bardzo rozczarowanego Dextera.
— Ojej. Byłem pewny, że się domyślisz. Pokręciłem głową.
— Nie wiem nawet, jak tu trafiłem. Uśmiechnął się łagodnie.
— Czyżby ktoś inny siedział dzisiaj za kierownicą? — Włosy stanęły mi dęba, a on zachichotał tak krótko i machinalnie, że nie wspomniałbym o tym, gdyby nie fakt, że nutka w nutkę pasował do niego jaszczurczy głos dobiegający z dna mojego umysłu. — I pomyśleć, że to jeszcze nie pełnia.
— Ale i nie nów — odparłem. Kiepska riposta, ale przynajmniej próbowałem być dowcipny, co w tych okolicznościach było ważne. Poza tym zdałem sobie sprawę, że jestem na wpół pijany świadomością, iż jest na tym świecie ktoś, kto wie. Jego uwagi nie były bezcelowe, nieprzypadkowo trafiały w samo sedno świadomości. On wiedział. Pierwszy raz w życiu mogłem spojrzeć przez bezkresną pustkę między moimi oczami i czyimiś i bez cienia niepokoju powiedzieć: On jest taki sam jak ja.
Nie wiem, czym byłem, ale był tym i on.
— Ale mówiąc poważnie: kim jesteś?
Rozciągnął twarz w uśmiechu Kota z Cheshire, ale ponieważ uśmiech ten był bardzo podobny do mojego, widziałem, że nie ma w nim szczerej radości.
— Co pamiętasz z dzieciństwa?
Echo tego pytania odbiło się od ścian kontenera, wpadło mi do głowy i omal nie roztrzaskało mózgu.
Co pamiętasz z dzieciństwa — spytał Harry. — No, wiesz. Sprzed adopcji. — Nic. Nic oprócz…
Czarnymi zakamarkami umysłu targały jakieś obrazy — sny? marzenia? — wyraźne obrazy, klarowne wizje. Nie, to niemożliwe. Kontener nie mógł tu tak długo stać, na pewno nigdy tu nie byłem. Ale ta klaustrofobiczna ciasnota, to chłodne powietrze z dudniącego kompresora, to przyćmione światło — wszystko to razem tworzyło znajomą symfonię: witaj w domu, Dexter. Oczywiście nie mógł to być ten sam kontener, jednak obrazy przemawiały z tak dużą wyrazistością, były tak znajome, tak namacalne, że niemal prawdziwe. Tylko że…
Zamrugałem. Tuż pod powiekami mignął jakiś obraz. Zamknąłem oczy.
I ujrzałem inne wnętrze. W tym nie było pudeł i skrzyń. Ale były tam inne rzeczy. Tam, obok… mamy? Widziałem samą twarz, bo mama chowała się za… za tymi pudłami, bo zza nich wyglądała. Tak, widziałem tylko twarz, nieruchomą twarz i zupełnie nieruchome oczy. I początkowo chciałem się roześmiać, pochwalić ją, że tak dobrze się ukryła. Zrobiła to naprawdę świetnie, tak dobrze, że oprócz twarzy nie widać było nic więcej. Pewnie znalazła w podłodze jakąś dziurę i to z niej wyglądała. Ale dlaczego nie odpowiadała? Przecież ją zobaczyłem. Dlaczego nawet do mnie nie mrugnęła? Nie odpowiedziała nawet wtedy, gdy do niej zawołałem, ani nie odpowiedziała, ani się nie poruszyła. Nie zrobiła nic, tylko ciągle na mnie patrzyła. Bez mamy czułem się samotny.
Ale nie, nie całkiem. Odwróciłem głowę i pamięć odwróciła się razem z nią. Nie byłem sam. Ktoś mi towarzyszył. Bardzo mnie to skonsternowało, ponieważ tym kimś byłem ja i jednocześnie nie ja, tylko ktoś, kto wyglądał jak ja albo jak… my.
Co robiliśmy w tym wielkim pudle? I dlaczego mama się nie poruszała? Powinna nam pomóc. Przecież siedzieliśmy w głębokiej kałuży… kałuży… Mama powinna wstać, wyciągnąć nas z tej…
— Krwi? — szepnąłem.
— Przypomniałeś sobie — powiedział ktoś z tyłu. — Tak się cieszę.
Otworzyłem oczy. Potwornie bolała mnie głowa. Niemal widziałem, jak tamto pomieszczenie nakłada się na to. I w tamtym malutki Dexter siedział dokładnie tutaj. Mógłbym postawić w tym miejscu nogę. A obok mnie siedziałem ja numer dwa, ale oczywiście numer dwa nie był mną. Był kimś innym, kimś, kogo znałem równie dobrze jak siebie samego, kimś, kto miał na imię…
— Biney? — powiedziałem niepewnie. Imię zabrzmiało znajomo, choć trochę dziwnie.
Radośnie kiwnął głową.
— Tak mnie nazywałeś. Nie umiałeś powiedzieć: „Brian”. Mówiłeś: „Biney”. — Poklepał mnie po ręku. — Nie szkodzi. Miło jest mieć przezwisko… — Uśmiechnął się i nie przestając patrzeć mi prosto w oczy, dodał: — Mały braciszku.
Usiadłem. On usiadł tuż obok.
— Co… — Tylko tyle zdołałem wykrztusić.
— Braciszku — powtórzył. — Jesteśmy irlandzkimi bliźniakami, urodziłeś się niecały rok po mnie. Nasza mama była trochę nieostrożna. — Wykrzywił twarz w szkaradnie radosnym uśmiechu. — Nie tylko w tym przypadku.
Читать дальше