— Pomysł? Naprawdę? — Zrobiła minę, żeby pokazać, jak bardzo jest zaskoczona i ucieszona. — Ależ proszę, naturalnie, proszę się nim z nami podzielić, policjantko Eins… policjantko Morgan.
Doakes zgryźliwie zachichotał. Rozkoszniaczek. Debora zaczerwieniła się, ale dzielnie parła naprzód.
— Chodzi o… o krystalizację komórkową. W przypadku ostatniej ofiary. Chciałabym sprawdzić, czy w ostatnim tygodniu nie skradziono w Miami żadnego samochodu chłodni.
Cisza. Kompletna, głucha cisza. Milczenie głupich krów. Nic do tych tępaków nie dotarło, a moja siostrzyczka nie potrafiła otworzyć im oczu. Zamiast coś dodać, czekała, aż cisza stanie się jeszcze głębsza, co LaGuerta natychmiast wykorzystała, wodząc zaskoczonym wzrokiem po sali, żeby sprawdzić, czy ktoś coś z tego rozumie. Potem uprzejmie spojrzała na Deborę.
— Samochodu… chłodni? — powtórzyła.
Debora zupełnie straciła głowę. Biedactwo. Nie dla niej publiczne wystąpienia.
— Tak — odrzekła.
LaGuerta odczekała chwilę; widać było, że świetnie się bawi.
— Uhm — powiedziała.
Deborze pociemniała twarz; zły to znak. Odchrząknąłem, a kiedy nie zareagowała, głośno zakaszlałem, dając jej do zrozumienia, że musi zachować spokój. Popatrzyła na mnie. LaGuerta też.
— Przepraszam — powiedziałem. — Chłodno tu, chyba się przeziębiłem. Czy można mieć lepszego brata?
— Chłodnia — wypaliła Debora, chwytając się koła ratunkowego, które jej rzuciłem. — Tego rodzaju uszkodzenia tkanki mogły powstać w chłodni. Samochód chłodnia jeździ, przemieszcza się z miejsca na miejsce, dlatego tak trudno jest namierzyć mordercę. Jemu z kolei łatwiej jest pozbywać się zwłok. Dlatego jeśli skradziono jakąś chłodnię… To może być dobry trop.
No, jakoś to wykrztusiła. W sali zakwitło kilka krzaczków zmarszczonych brwi. Niemal słyszałem zgrzyt obracających się w głowach trybików.
Ale LaGuerta tylko kiwnęła głową.
— To bardzo ciekawa… myśl, policjantko Morgan. — Szczególny nacisk położyła na słowo: „policjantko”, przypominając nam, że mamy demokrację i że w demokracji każdy może zabrać głos, ale doprawdy… — Mimo to wciąż stawiam na tego świadka. On gdzieś tam jest. — Uśmiechnęła się politycznie nieśmiałym uśmiechem. — On albo ona — dodała, popisując się przenikliwością i bystrością. — Ktoś musiał coś widzieć. Tak wynika z dowodów rzeczowych. Dlatego skupmy się raczej na tym, a chwytanie się brzytwy zostawmy tym z Broward. — Zrobiła pauzę, czekając, aż przebrzmi stłumiony chichot. — Bardzo doceniam pani dotychczasowe wysiłki i byłabym wdzięczna za dalszą pomoc w przepytywaniu prostytutek. Dobrze panią znają.
Boże, była naprawdę świetna. Za jednym zamachem odwróciła ich uwagę od pomysłu Debory, pokazała siostrzyczce, gdzie jej miejsce i podbiła podwładnych żartobliwą uwagą na temat naszej rywalizacji z policją hrabstwa Broward. A wszystko to załatwiła ledwie kilkoma prostymi zdaniami. Miałem ochotę zaklaskać.
Z tym, oczywiście, że trzymałem stronę Debory, a Deborę właśnie znokautowano. Otworzyła usta, po chwili je zamknęła i przybierając minę obojętnej policjantki, zacisnęła zęby tak mocno, że zadrżały jej mięśnie szczęki. Piękne przedstawienie, ale szczerze mówiąc, nie umywało się do spektaklu, jakim uraczyła nas LaGuerta.
Pozostała część odprawy przebiegła bez żadnych niespodzianek. Nikt nie miał nic do powiedzenia ponad to, co zostało już powiedziane. Dlatego niedługo po mistrzowskim sztychu pani detektyw wszystko się skończyło i wyszliśmy na korytarz.
— Niech ją diabli — wymamrotała pod nosem Debora. — Niech ją diabli! Niech ją diabli!
— Absolutnie. — Musiałem się z nią zgodzić. Łypnęła na mnie spode łba.
— Wielkie dzięki, braciszku. Pomogłeś mi jak cholera. Uniosłem brew.
— Przecież uzgodniliśmy, że nie będę się wtrącał. Żeby cała zasługa przypadła tobie.
— Ładna mi zasługa — prychnęła. — Wyszłam na idiotkę.
— Z całym szacunkiem, kochana siostrzyczko, ale spotkałyście się w połowie drogi.
Debora spojrzała na mnie, odwróciła wzrok i z odrazą podniosła ręce.
— A co miałam powiedzieć? Nie należę nawet do zespołu. Jestem tu tylko dlatego, że kapitan kazał im mnie przyjąć.
— Nie każąc im ciebie słuchać — dodałem.
— No i mnie nie słuchają — odparła z rozgoryczeniem. — I nie będą słuchać. Zamiast trafić do wydziału zabójstw, skończę na ulicy, wypisując mandaty za złe parkowanie.
— Zawsze jest jakieś wyjście.
Spojrzała na mnie z dogorywającą iskierką nadziei w oczach.
— Jakie?
Posłałem jej mój najbardziej pocieszający i najbardziej wyzywający uśmiech z cyklu: tak naprawdę to nie jestem rekinem.
— Znajdź tę chłodnię, siostrzyczko.
Moja kochana Debora odezwała się dopiero trzy dni później, a trzy dni bez rozmowy ze mną to bardzo długo jak na nią. Wpadła do laboratorium w czwartek, zaraz po lunchu, z bardzo skwaszoną miną.
— Znalazłam — powiedziała. Nie wiedziałem, o co jej chodzi.
— Co znalazłaś, Deb? Fontannę wiecznej goryczy?
— Ten samochód. Tę chłodnię.
— To wspaniała nowina. W takim razie dlaczego wyglądasz tak, jakbyś miała ochotę przylać komuś w twarz?
— Bo mam. — Rzuciła na biurko cztery czy pięć spiętych zszywka-mi kartek. — Spójrz. Zerknąłem na pierwszą stronę.
— Aha. Ile tego jest?
— Dwadzieścia trzy. Dwadzieścia trzy skradzione chłodnie, i to tylko w ostatnim miesiącu. Ci z drogówki mówią, że większość kończy w kanałach. Że palą je, a potem spychają do kanału, żeby dostać odszkodowanie. Nikt ich za bardzo nie szuka. Tych też nie szukali i nie zamierzają.
— Witamy w Miami.
Debora westchnęła, zabrała listę i opadła na krzesło, jakby zgubiła wszystkie kości.
— Nie ma mowy, żebym wszystkie sprawdziła. Nie sama. Potrwałoby to kilka miesięcy. Cholera. I co my teraz zrobimy?
Pokręciłem głową.
— Przykro mi, Deb, ale teraz musimy zaczekać.
— I tyle? Wystarczy zaczekać?
— Wystarczy.
I wystarczyło. Czekaliśmy dwa tygodnie, tylko dwa. Czekaliśmy i wreszcie…
Obudziłem się zlany potem, nie wiedząc, gdzie jestem i absolutnie przekonany, że wkrótce dojdzie do kolejnego morderstwa. Ten facet czyhał gdzieś niedaleko. Szukał następnej ofiary, prześlizgiwał się przez miasto jak rekin przez rafę. Byłem tego tak pewien, że niemal słyszałem szelest rozwijającej się taśmy klejącej. Tak, czyhał tam, zataczał wielkie, leniwe kręgi, karmił swojego Mrocznego Pasażera i rozmawiał z moim. A ja towarzyszyłem mu we śnie jak widmowa ryba-pilot.
Usiadłem i zerwałem z łóżka zmięte posłanie. Budzik wskazywał czternaście minut po trzeciej nad ranem. Chociaż odkąd się położyłem, upłynęły tylko cztery godziny, czułem się tak, jakbym przez cały ten czas przedzierał się przez dżunglę z fortepianem na grzbiecie. Spocony, zesztywniały i ogłupiały, nie potrafiłem spłodzić ani jednej myśli poza tą, że to tam dzieje się beze mnie.
Nie ulegało wątpliwości, że już sobie nie pośpię. Zapaliłem światło. Ręce miałem lepkie i rozedrgane. Wytarłem je w prześcieradło, ale to nie pomogło. Prześcieradło też było wilgotne. Chwiejnie wszedłem do łazienki i odkręciłem kran. Woda była ciepła, miała pokojową temperaturę i przez chwilę, może przez sekundę, myłem ręce we krwi, i na chwilę woda zmieniła się w krew. Chociaż w łazience panował półmrok, cała umywalka spłynęła krwistą czerwienią.
Читать дальше