Poczułem, że zalewa mnie fala opiekuńczego ciepła.
— To idiotka.
— Mam jej to powiedzieć? To będzie polityczne?
Podano jedzenie. Róża postawiła talerze z takim trzaskiem, jakby skorumpowany sędzia skazał ją na obsługiwanie dzieciobójców. Obdarzyłem ją gigantycznym uśmiechem i odeszła, mrucząc pod nosem.
Nabrałem na widelec trochę jajecznicy i skupiłem się na problemie Debory. Musiałem myśleć o tym właśnie tak, jak o problemie. A nie jak o „tych fascynujących morderstwach”. Czy o „zaskakująco ciekawym modus operandi” albo „o czymś podobnym do tego, co z rozkoszą bym kiedyś zrobił”. Musiałem zachować całkowitą bezstronność, sęk w tym, że sprawa ta nie dawała mi spokoju. Nawet we śnie, tym o zimnym powietrzu. Oczywiście był to tylko zwykły zbieg okoliczności, zwykły, lecz bardzo niepokojący.
Morderca dotknął sedna moich zabójstw. Sposobem pracy naturalnie, a nie doborem ofiar. I oczywiście trzeba go było powstrzymać, nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości. Biedne prostytutki.
Mimo to… Zimno. Robił to na zimnie. Ciekawe. Warto by kiedyś poeksperymentować. Znaleźć miłe, ciemne, wąskie pomieszczenie i…
Wąskie? Skąd mi się to wzięło?
Ze snu. Oczywiście. Skoro ze snu, oznaczało to, że podświadomość chce, żebym o tym myślał. Prawda? Poza tym ta wąskość czy kiszkowatość bardzo do mnie przemawiała. Zimne, kiszkowate pomieszczenie…
— Samochód chłodnia — powiedziałem.
Otworzyłem oczy. Debora miała pełne usta jajecznicy i z trudem ją przełknęła.
— Co?
— To tylko domysły bez konkretnych przesłanek. Ale czy nie trzymałoby się to kupy?
— Ale co?
Zmarszczyłem czoło i wbiłem wzrok w talerz, próbując wyobrazić sobie, jak by to zadziałało.
— Szukał zimnego pomieszczenia. Chciał spowolnić upływ krwi, żeby było… hm… czyściej.
— Skoro tak mówisz.
— Owszem, mówię. Pomieszczenie musi być wąskie…
— Dlaczego? Skąd to, u diabła, wytrzasnąłeś? Puściłem to pytanie mimo uszu.
— Najbardziej pasowałby samochód chłodnia. Poza tym samochód jeździ, więc łatwiej by mu było przewozić zwłoki i wrzucać je do pojemników.
Debora odgryzła kawałek bajgielki i żując, przez chwilę milczała.
— Aha. — Wreszcie przełknęła. — Chcesz powiedzieć, że morderca ma dostęp do samochodu chłodni? Albo że ma taki na własność?
— Hm… Możliwe. Z tym że poprzednich ofiar nim nie przewoził. Ta wczorajsza jest pierwsza.
Deb zmarszczyła brwi.
— A więc poszedł i kupił sobie chłodnię?
— Raczej nie. Wciąż eksperymentuje. Pewnie zrobił to pod wpływem jakiegoś impulsu.
Kiwnęła głową.
— I pewnie nie jest zawodowym kierowcą, co? Taki fart to nie my. Zademonstrowałem jej uśmiech uradowanego rekina.
— Siostrzyczko, jakaś ty dzisiaj szybka! Nie, boję się, że jest zbyt przebiegły, żeby tak łatwo wpaść.
Deb wypiła łyk kawy, odstawiła filiżankę i odchyliła się do tyłu.
— A więc szukamy kradzionego wozu, tak? — powiedziała wreszcie.
— Chyba tak, niestety. Ale ile chłodni mogli skraść w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin?
— W Miami? — prychnęła. — Ktoś kradnie, roznosi się wieść, że warto je kraść i nagle każdy, pożal się Boże gangster, każdy gówniarz, podrzędny oprych, bandzior i ćpun też musi ukraść, żeby nie być gorszy.
— Miejmy nadzieję, że jeszcze nikt o tym nie wie. Debora przełknęła ostatni kęs bajgielki.
— Sprawdzę — powiedziała. I ścisnęła mnie za rękę. — Dziękuję, Dexter. — Obdarzyła mnie dwusekundowym uśmiechem, nieśmiałym i pełnym wahania. — Niepokoi mnie tylko, jak na to wpadłeś. Po prostu… — Spuściła oczy i jeszcze raz ścisnęła mnie za rękę.
Ja też ją ścisnąłem.
— Zmartwienia zostaw mnie — powiedziałem. — Ty znajdź tę chłodnię.
Teoretycznie rzecz biorąc, trzydniówka ma dać wszystkim czas na pchnięcie sprawy do przodu, bo po trzech dniach trop jest jeszcze świeży. Dlatego też w poniedziałek rano w sali konferencyjnej na pierwszym piętrze zebrała się na odprawie grupa najbystrzejszych policjantów pod dowództwem nieposkromionej detektyw LaGuerty. Zebrałem się z nimi i ja. Ten i ów na mnie spojrzał, ten i ów — zwłaszcza ci, którzy mnie znali — powitał mnie serdeczną uwagą, prostą i dowcipną, jedną z tych w rodzaju: „Hej, wampirku, pokaż zęby!” Ach, ci chłopcy. Sól ziemi. A już wkrótce dołączyć miała do nich moja siostra Debora. Czułem się dumny i pokornie zaszczycony, że mogę przebywać z nimi w tej samej sali.
Niestety, nie wszyscy podzielali moje uczucia.
— Co ty tu, kurwa, robisz? — warknął sierżant Doakes, wielki, wiecznie urażony i wrogo nastawiony Murzyn. Było w nim coś zimnego, okrutnego i zajadłego, co na pewno przydałoby się komuś, kto uprawia moje hobby. Szkoda, że nie mogliśmy się zaprzyjaźnić. A nie mogliśmy, ponieważ z jakiegoś powodu Doakes nie znosił techników laboratoryjnych; kolejnym powodem było to, że szczególnie nie znosił Dextera. No i był rekordzistą w wyciskaniu leżąc. Zasługiwał więc na polityczny uśmiech.
— Wpadłem, żeby posłuchać, sierżancie.
— Nie masz tu, kurwa, nic do roboty. Spieprzaj.
— Dexter może zostać — powiedziała LaGuerta. Doakes łypnął na nią spode łba.
— Ale po kiego?
— Nie chciałbym nikogo unieszczęśliwiać — wtrąciłem, bez przekonania zawracając do drzwi.
— Wszystko w porządku, Dexter. — LaGuerta naprawdę się do mnie uśmiechnęła. A potem popatrzyła na Doakesa i powtórzyła: — Dexter może zostać, sierżancie.
— Kurwa, ciarki mnie przechodzą, jak na niego patrzę — wymamrotał Doakes. Zacząłem doceniać jego ukryte zalety. To oczywiste, że na mój widok przechodziły go ciarki. Pytanie tylko, dlaczego w sali pełnej gliniarzy przechodziły akurat jego?
— Zaczynajmy — rzuciła LaGuerta, łagodnie strzelając z bata, żeby wszyscy wiedzieli, kto tu rządzi. Doakes spiorunował mnie wzrokiem i rozwalił się na krześle.
Pierwsza część odprawy była rutynowa: raporty, gierki, podchody, wszystkie te drobiazgi, które sprawiają, że jesteśmy ludźmi. A przynajmniej ci, którzy naprawdę nimi są. LaGuerta wyłuszczyła podwładnym, co mogą, a czego nie mogą przekazywać prasie. Mogli na przykład przekazać do gazet jej nowe, błyszczące zdjęcie, które zrobiła specjalnie na tę okazję. Wyglądała na nim poważnie, mimo to olśniewająco, zasadniczo, acz wytwornie. Niemal widać było, jak awansuje na porucznika. Gdyby tylko Debora umiała robić sobie taką reklamę.
Minęła prawie godzina, zanim przeszliśmy do morderstw i zanim LaGuerta poprosiła w końcu o raport na temat postępów w poszukiwaniu tajemniczego świadka. Nikt nie miał nic do raportowania. Udałem zaskoczonego; bardzo się starałem.
LaGuerta zmarszczyła brwi i władczym głosem rzuciła:
— No? Musimy kogoś znaleźć, prawda? — Ale ponieważ nikt nikogo nie znalazł, zapadła cisza. Policjanci oglądali swoje paznokcie, gapili się na podłogę albo na dźwiękoszczelne płytki na suficie.
Debora odchrząknęła.
— Mani… — zaczęła i ponownie odchrząknęła. — Wpadłam na pewien pomysł. Zupełnie inny. To znaczy, żebyśmy spróbowali podejść do tego z innej strony. — Zabrzmiało to jak cytat, bo w sumie było cytatem. Mimo moich nauczycielskich wysiłków nie umiała powiedzieć tego naturalnie, ale przynajmniej trzymała się wybranych przeze mnie słów i przestrzegała poprawności politycznej.
LaGuerta uniosła sztucznie doskonałą brew.
Читать дальше