No i teraz było mi zimno. O wiele za zimno na pierwszą tego dnia kawę wśród poszarpanych fragmentów snu.
Z reguły nie pamiętam, co mi się śni, a jeśli już pamiętam, nie przywiązuję do tego wagi. Dlatego było to takie idiotyczne, że ten wciąż dręczył mnie jak jakiś demon.
Unoszę się nad tym doskonałym, szczelnym wnętrzem… Moja ręka, unisono z tą drugą, podnosi się i bierze zamach, żeby zrobić idealne cięcie…
Przeczytałem sporo książek. Ludzie mnie interesują, może dlatego, że sam nigdy nie będę człowiekiem. Przeczytałem i znam tę symbolikę: unoszenie się to jakby latanie, a latanie to seks. Natomiast nóż…
Ja, Hen Doktor. Nóż ist eine Mutterja?
Przestań, otrząśnij się z tego, Dexter.
To tylko głupi, bezsensowny sen.
Zadzwonił telefon i omal nie wyskoczyłem z własnej skóry.
— Co powiesz na śniadanie u Wolfiego? — spytała Debora. — Ja stawiam.
— Jest sobota rano — zauważyłem. — Nie dostaniemy stolika.
— Przyjdę pierwsza i zajmę. Spotkamy się na miejscu.
Delikatesy Wolfiego na Miami Beach to tutejsza tradycja. A ponieważ Morganowie są tutejszą rodziną, jadaliśmy tam przez całe życie, ale tylko z okazji specjalnych okazji. Dlaczego Debora uznała, że dzisiaj też jest specjalna okazja, tego nie wiedziałem, ale byłem pewien, że z czasem mnie oświeci. Wziąłem więc prysznic, włożyłem mój sobotni sportowy garnitur i pojechałem do Wolfiego. Po ostatnich przebudowach ruch na autostradzie MacArthura był dużo mniejszy, dlatego już wkrótce przepychałem się układnie przez tłum w delikatesach.
Zgodnie z obietnicą Deb zdobyła stolik, w dodatku narożny. Właśnie ucinała pogawędkę ze stareńką kelnerką, kobietą, którą rozpoznawałem nawet ja.
— Różo, kochanie — powiedziałem, nachylając się, żeby pocałować ją w pomarszczony policzek. Spojrzała na mnie wiecznie naburmuszona. — Moja dzika, irlandzka Różo…
— Dexter — wychrypiała z silnym, środkowoeuropejskim akcentem. — Przestań mnie całować jak jakiś faigelah.
— Faigelah? To po irlandzku „narzeczony”? — spytałem, siadając.
— Feh — burknęła. Pokręciła głową i poszła do kuchni.
— Chyba mnie lubi — powiedziałem.
— Ktoś powinien — odparła Debora. — Jak było na randce?
— Cudownie. Powinnaś kiedyś spróbować. — Feh.
— Nie możesz wystawać nocami na Tamiami Trail, i to w samej bieliźnie. Musisz trochę pożyć.
— Nie — warknęła. — Muszę załatwić sobie przeniesienie do wydziału zabójstw. Wtedy zobaczymy.
— Rozumiem. No tak, gdyby twoje dzieci mogły powiedzieć, że mamusia pracuje w wydziale zabójstw, brzmiałoby to dużo lepiej.
— Dexter, na miłość boską.
— To normalna, całkiem naturalna myśl. Kilku siostrzeńców i kilka siostrzenic. Morganowie rosną w siłę. Czemu nie?
Powoli wypuściła powietrze.
— Myślałam, że mama nie żyje — powiedziała.
— Przemawia za moim pośrednictwem. I za pośrednictwem duńskiego placka z wiśniami.
— To niech lepiej zmieni pośrednika. Co wiesz o krystalizacji komórkowej?
Aż zamrugałem.
— Chryste, w konkursie błyskawicznej zmiany tematu dałabyś popalić wszystkim rywalom.
— Mówię poważnie.
— No to mnie uziemiłaś. Krystalizacja komórkowa?
— Na skutek zimna. Krystalizacja komórek na skutek zimna. Dopiero wtedy mnie olśniło.
— Oczywiście, wspaniale… — I w zakamarkach mojego umysłu natychmiast rozdzwoniły się ciche dzwoneczki. Zimno… Czyste, doskonałe zimno i zimny nóż, który aż skwierczy, przecinając ciepłe ciało. Czyste, aseptyczne zimno, spowolniony upływ bezradnej krwi, tak niezbędny i wskazany. Zimno. — Dlaczego o tym… — Chciałem coś powiedzieć, lecz urwałem, widząc jej minę.
— Co? — spytała. — Dlaczego oczywiście? Pokręciłem głową.
— Najpierw powiedz, co chcesz wiedzieć.
Posłała mi przeciągłe spojrzenie i znowu powoli wypuściła powietrze.
— Przecież wiesz. Mamy kolejne morderstwo.
— Wiem. Wczoraj tamtędy przejeżdżałem.
— Podobno nie tylko przejeżdżałeś.
Wzruszyłem ramionami. Metro Dade jest jak mała rodzina.
— No więc co z tym „oczywiście”?
— Nic. — W końcu mnie jednak zirytowała. — Ciało wyglądało trochę inaczej. Jeśli leżało na zimnie… — Rozłożyłem ręce. — To wszystko. Dobra, o jakiej temperaturze mówisz?
— O niskiej. Takiej jak w chłodni u rzeźnika. Dlaczego to zrobił? Bo to jest piękne, pomyślałem.
— Bo niska temperatura spowalnia upływ krwi. Przyjrzała mi się podejrzliwie.
— To ważne?
Wziąłem głęboki, może trochę niepewny oddech. Nie mogłem jej tego wyjaśnić. Gdybym spróbował, od razu by mnie zamknęła.
— Najważniejsze — odparłem, z jakiegoś powodu zażenowany.
— Dlaczego?
— Bo… Nie wiem. Myślę, że ten facet ma kręćka na punkcie krwi. Ale to tylko przeczucie, bo… Nie wiem, nie mam na to żadnych dowodów.
Znowu obrzuciła mnie tym swoim spojrzeniem. Chciałem coś powiedzieć, ale nic nie przychodziło mi do głowy. No, proszę. Wygadanemu, złotoustemu Dexterowi odebrało mowę.
— Cholera — zaklęła. — I to wszystko? Zimno spowalnia upływ krwi? To takie ważne? Pieprzysz. Co w tym ważnego?
— Przed pierwszą kawą nie mówię ważnych rzeczy — odparłem, bohatersko próbując dojść do siebie. — Przed pierwszą kawą jestem tylko konkretny i dokładny.
— Cholera — powtórzyła. Róża przyniosła kawę. Debora wypiła łyk. — Wczoraj wieczorem zaprosili mnie na trzy dniówkę.
Zaklaskałem w dłonie.
— Cudownie. Przybyłaś, zobaczyłaś, zwyciężyłaś. Po co ci jestem potrzebny? — W Metro Dade obowiązuje zasada, że trzy dni po morderstwie zbiera się specjalna grupa operacyjna. Oficer dowodzący i jego ludzie omawiają sprawę z patologiem, czasem z kimś z prokuratury. Dzięki temu wszyscy wiedzą, w jakim kierunku zmierza śledztwo. Jeśli szefostwo zaprosiło Deborę, oznaczało to, że przydzielono ją do sprawy. Siostra łypnęła na mnie spode łba.
— Nie znam się na polityce i nie umiem grać w te wasze gierki — powiedziała. — Czuję, że LaGuerta chce mnie odsunąć i nic nie mogę na to poradzić.
— Ciągle szuka tego tajemniczego świadka? Deb kiwnęła głową.
— Naprawdę? Nawet teraz, po tym wczorajszym zabójstwie?
— Mówi, że to kolejny dowód na słuszność jej teorii. Bo cięcia na ciele ostatniej ofiary są kompletne.
— Ale zupełnie inne! — zaprotestowałem. Wzruszyła ramionami.
— A ty zasugerowałaś, że… Deb uciekła wzrokiem w bok.
— Powiedziałam, że moim zdaniem poszukiwanie świadka nie ma sensu, bo jest oczywiste, że mordercy nikt nie spłoszył, że facet szuka po prostu czegoś nowego.
— Ups! Ty naprawdę nie znasz się na polityce.
— Cholera jasna! — Popatrzyły na nią dwie starsze panie siedzące przy sąsiednim stoliku. Ale ona nawet tego nie zauważyła. — To, co mówiłeś, trzymało się kupy. To oczywiste jak dwa razy dwa, a ona mnie olewa. I nie tylko. Robi coś gorszego.
— Czy może być coś gorszego niż poczucie, że ktoś cię ignoruje? Deb spiekła raka.
— Zaraz potem zauważyłam, że podśmiewa się ze mnie dwóch mundurowych. Krąży o mnie dowcip. — Zagryzła wargę i spuściła oczy. — Zrobili ze mnie Einsteina.
— Boję się, że nie rozumiem.
— Gdybym miała mózg wielkości cycków, byłabym Einsteinem — wyjaśniła z rozgoryczeniem.
Zamiast się roześmiać, tylko odchrząknąłem.
— To jej robota — ciągnęła. — Takie coś przywiera do każdego jak gówno, a potem nie dostajesz awansu, bo ci z góry myślą, że z takim przezwiskiem nikt nie będzie cię szanował. Cholera jasna, ona zniszczy mi karierę!
Читать дальше