— Nie chcę, żeby zabrzmiało to nieuprzejmie, ale lubię istnieć.
— Decyzja już nie należy do ciebie. Masz w sobie coś, co stanowi dla nas zagrożenie. Zamierzamy pozbyć się i tego, i ciebie.
— Szczerze mówiąc — powiedziałem pewien, że miał na myśli mojego Mrocznego Pasażera — tego czegoś już nie ma.
— Wiem — odparł z lekką irytacją — ale pierwotnie przyszło do ciebie, zwabione wielkim, traumatycznym cierpieniem. Zżyło się z tobą. Jest też jednak bękartem Molocha, a to wiąże ciebie z nami. — Pogroził mi palcem. — Dlatego mogłeś słyszeć muzykę. Dzięki łączności, którą nawiązał twój Obserwator. A kiedy zadamy ci wystarczająco silne cierpienie w bardzo krótkim czasie, on powróci jak ćma do płomienia.
To mi się raczej nie spodobało i zorientowałem się, że rozmowa szybko wymyka się spod mojej kontroli, ale w samą porę przypomniałem sobie, że przecież mam pistolet. Wymierzyłem go w starego i, rozdygotany, bo rozdygotany, ale się wyprostowałem.
— Chcę moje dzieci.
Niezbyt się przejął widokiem broni wycelowanej w jego pępek, co wydało mi się dowodem zbyt daleko posuniętej pewności siebie. U biodra miał duży, groźnie wyglądający nóż, ale nie sięgał po niego.
— Dzieci to już nie twoje zmartwienie — stwierdził. — Teraz należą do Molocha. Moloch lubi smak dzieci.
— Gdzie są? — rzuciłem.
Niedbale machnął ręką.
— Na Toro Key, ale już za późno, żebyś mógł przerwać rytuał.
Toro Key to wyspa odległa od lądu stałego i w całości prywatna.
Choć jednak zwykle miło dowiedzieć się, gdzie człowiek jest, tym razem nasunęło mi to sporo bardzo trudnych pytań — na przykład, gdzie byli Cody i Astor, i jak zapobiec swojemu rychłemu zejściu z tego świata?
— Jeśli nie masz nic przeciwko — dla podkreślenia wagi swoich słów pokiwałem pistoletem — odbiorę dzieci i wrócimy do domu.
Ani drgnął. Spojrzał tylko na mnie i wręcz widziałem, jak z jego oczu wysunęły się trzepoczące czarne skrzydła; zanim mogłem pociągnąć za spust, odetchnąć czy choćby mrugnąć powiekami, usłyszałem narastające bicie w bębny, uparcie powracały do rytmu, który już wrył się w moją pamięć, a po chwili dołączyły do nich trąby, które wiodły chór głosów na wyżyny szczęścia, i zastygłem w bezruchu.
Widziałem normalnie, inne zmysły też pracowały bez zakłóceń, ale nie słyszałem nic prócz muzyki i nie mogłem robić nic prócz tego, co mówiła muzyka. A mówiła, że tuż, za drzwiami tego pokoju, czeka prawdziwe szczęście. Wzywała, żebym przyszedł i nabrał go tyle, ile zdołam udźwignąć, napełnił ręce i serce rozkoszą wiekuistą, radością, która pochłonie wszystko, i zobaczyłem, że odwracam się w stronę drzwi i nogi niosą mnie ku mojemu szczęśliwemu przeznaczeniu.
Kiedy byłem już przy drzwiach, te stanęły otworem i wszedł profesor Wilkins. On też miał broń i przelotnie zerknąwszy na mnie, skinął głową starcowi.
— Wszystko gotowe — powiedział.
Ledwie dosłyszałem jego głos przez burzę uczuć i dźwięków i ochoczo ruszyłem do drzwi.
Gdzieś głęboko pod tym wszystkim słaby, piskliwy głosik Dextera krzyczał, że nic nie jest tak, jak być powinno, i żądał zmiany kierunku. Brzmiał jednak tak cicho, a muzyka tak potężna, wyrastała ponad wszystko w tym nieskończenie cudownym świecie i ani przez chwilę nie było najmniejszych wątpliwości, co zrobię.
Podszedłem do drzwi w rytmie wszechobecnej muzyki, mgliście świadom, że starzec idzie ze mną, ale tak naprawdę nie interesowało mnie ani to, ani nic innego. Wciąż miałem pistolet w ręku — nie zabrali mi go, bo i po co, skoro nawet do głowy mi nie przyszło, by go użyć. Nie liczyło się nic prócz tego, by podążać za muzyką.
Starzec ominął mnie i otworzył drzwi; poczułem gorący podmuch na twarzy, wyszedłem i ujrzałem boga we własnej osobie, źródło muzyki, źródło wszystkiego, wielką, wspaniałą fontannę ekstazy zwieńczoną rogami byka. Górował nad wszystkim, jego ogromna głowa z brązu patrzyła z wysokości ośmiu metrów, ręce wyciągały się do mnie, w odsłoniętym brzuchu płonął piękny, gorący blask. Z lekkim sercem podszedłem do niego, nie zwracając uwagi na garstkę ludzi, którzy stali obok i patrzyli, choć wśród nich była Astor. Na mój widok zrobiła wielkie oczy i poruszyła ustami, ale nie usłyszałem, co powiedziała.
A mały Dexter we mnie krzyczał głośniej, ale tylko na tyle głośno, żeby go usłyszeć, a zdecydowanie za cicho, żeby go usłuchać. Szedłem dalej na spotkanie boga, widziałem płonący w nim żar, patrzyłem, jak płomienie w jego brzuchu pełgają i skaczą, miotane szalejącym wśród nas wiatrem. I kiedy już podszedłem najbliżej, jak się dało, przy samym otwartym piecu, zatrzymałem się i zaczekałem. Nie wiedziałem, na co, ale wiedziałem, że to nadchodzi i że przeniesie mnie do cudownej wieczności, więc czekałem.
Pojawił się Starzak, który trzymał Cody'ego za rękę i zaciągnął go do nas; Astor wyrywała się stojącemu obok niej strażnikowi. Nie miało to jednak znaczenia, w bliskości boga, jego rozłożone ręce zaczęły opadać, by wziąć mnie w objęcia i pochwycić w ciepłym, rozkosznym uścisku. Przeszedł mnie dreszcz radości i nie słyszałem już piskliwych, daremnych protestów Dextera, nie słyszałem nic prócz głosu boga wołającego spośród muzyki.
Wiatr podsycił ogień i Astor wpadła na mnie. Zatoczyłem się na bok posągu, w żar buchający z jego brzucha. Wyprostowałem się, przelotnie tylko rozdrażniony, i znów mogłem obserwować, jak bóg — cud nad cuda — opuszcza ręce, a strażnik popycha Astor, by dołączyła do mnie w objęciach z brązu, kiedy nagle poczułem swąd spalenizny i pieczenie nóg; spojrzałem w dół i zobaczyłem, że palą mi się spodnie.
Natychmiast podniósł się we mnie krzyk oburzenia setki tysięcy neuronów i mgła uniosła mi się sprzed oczu. Muzyka okazała się tylko dźwiękiem płynącym z głośnika, a tu, obok, stali Cody i Astor i groziło im wielkie niebezpieczeństwo. Miałem wrażenie, jakby gdzieś we mnie pękła tama i przez wyrwę na powrót wlał się Dexter. Odwróciłem się do strażnika i odciągnąłem go od Astor. Posłał mi tępe, zaskoczone spojrzenie i przewrócił się; padając, złapał mnie za rękę i pociągnął za sobą Przynajmniej jednak zostawił Astor, a uderzając w ziemię, wypuścił z dłoni nóż, który wylądował koło mnie. Podniosłem go i zatopiłem ostrze w splocie słonecznym strażnika. Pasowało jak ulał.
Wtedy ból nóg przybrał na sile i natychmiast przystąpiłem do gaszenia tlących się spodni, turlałem się i klepałem je dłońmi, aż przestały się palić. I choć fajnie było już nie robić za żywą pochodnię, tych kilka sekund wystarczyło Starzakowi i Wilkinsowi, by rzucić się na mnie. Porwałem pistolet z ziemi i podźwignąłem się na nogi, twarzą do nich.
Dawno temu Harry nauczył mnie strzelać. Teraz wręcz słyszałem jego głos, kiedy stanąłem w pozycji strzeleckiej, wypuściłem powietrze z ust i spokojnie pociągnąłem za spust. Celuj w korpus i oddaj dwa strzały. Starzak fika. Skieruj broń na Wilkinsa, jeszcze raz to samo. I oto na ziemi leżały dwa trupy, pozostali gapie rozbiegli się w popłochu, a ja zostałem sam obok boga, sam w miejscu, w którym nagle zapadła głęboka cisza, huczał tylko wiatr. Odwróciłem się, by sprawdzić dlaczego.
Starzec miał Astor. Trzymał ją za szyję, w uścisku dużo silniejszym niż wydawało się możliwe przy jego wątłej budowie. Popchnął ją bliżej pieca.
— Rzuć broń — usłyszałem — albo dziewczyna się spali.
Читать дальше