Jak przewidziałem, drzwi otworzyły się z hukiem, tym razem nie napotykając mojego oporu, a kiedy odleciały na bok i uderzyły w ścianę, do środka wpadł wytrącony z równowagi mężczyzna w czymś w rodzaju munduru. Chciałem chwycić go za rękę, ale chybiłem i zamiast tego złapałem ramię, to jednak wystarczyło; obróciłem się na pięcie i ile sił pchnąłem go głową na ścianę. Rozległ się przyjemny dla ucha łoskot, jakby dużego arbuza spadającego ze stołu kuchennego, facet odbił się od ściany i runął twarzą na podłogę.
I patrzajcie narody, oto Dexter odrodzony i triumfujący; stałem dumnie nad ciałem pokonanego wroga, przed otwartymi drzwiami, za którymi czekała wolność, odkupienie, a potem może lekka kolacja.
Szybko przeszukałem strażnika, zabrałem mu pęk kluczy, duży scyzoryk i pistolet automatyczny, który w najbliższym czasie raczej nie będzie mu potrzebny. Wyszedłem ostrożnie na korytarz, zamykając za sobą drzwi. Gdzieś tam czekali Cody i Astor, a ja ich znajdę. Co zrobię wtedy, nie wiedziałem, ale to nieważne. Znajdę ich.
Budynek był mniej więcej wielkości dużego domu w Miami Beach. Ostrożnie przekradłem się w głąb długiego korytarza, kończącego się drzwiami podobnymi do tych, z którymi dopiero co się przepychałem. Podszedłem na palcach i zacząłem nasłuchiwać. Nie usłyszałem nic, ale drzwi były tak grube, że to jeszcze nic nie przesądzało.
Położyłem dłoń na gałce i bardzo powoli przekręciłem. Drzwi się otworzyły.
Ukradkiem wyjrzałem zza nich i nie zobaczyłem nic niepokojącego, z wyjątkiem paru mebli, które wyglądały, jak z prawdziwej skóry — zapisałem sobie w pamięci, żeby powiadomić Towarzystwo Przyjaciół Zwierząt. Był to dość elegancki pokój i kiedy otworzyłem drzwi szerzej, w przeciwległym kącie zobaczyłem bardzo ładny mahoniowy barek.
Jednak bardziej interesująca wydawała się gablota na trofea obok barku. Ciągnęła się przez kilka metrów wzdłuż ściany i, jeśli wzrok mnie nie mylił, za szybą majaczyły ułożone w rzędach rozmaite ceramiczne bycze łby, każdy oświetlony odrębnym minireflektorem. Nie liczyłem, ale musiało ich być ponad sto. I zanim mogłem wejść do środka, usłyszałem głos, tak zimny i oschły, że bardziej zimny i oschły już być nie mógł, przynajmniej jeśli należał do człowieka.
— Trofea. — Podskoczyłem i skierowałem pistolet w stronę dźwięku. — Ściana pamięci poświęcona bogu. Każda głowa symbolizuje duszę, którą do niego posłaliśmy. — W pokoju siedział starzec. Tylko na mnie patrzył, ale jego widok był jak cios obuchem. — Dla każdej ofiary robimy nową — mówił. — Wejdź, Dexter.
Nie wyglądał zbyt groźnie. Prawdę mówiąc, prawie go nie widziałem, bo ginął w jednym z dużych skórzanych foteli. Powoli wstał, z ostrożnością starego człowieka, i zwrócił na mnie twarz zimną i gładką jak obmywany przez rzekę głaz.
— Czekaliśmy na ciebie — usłyszałem, choć z tego, co zauważyłem, był w pokoju sam, nie licząc mebli. — Wejdź.
Tak naprawdę nie wiem, czy to przez to, co powiedział, czy jak to powiedział, czy z jakiegoś zupełnie innego powodu. W każdym razie, kiedy spojrzał prosto na mnie, nagle poczułem się, jakby w pokoju zabrakło powietrza. Cała szaleńcza werwa, którą tryskałem podczas ucieczki, jakby wyciekła ze mnie i rozlała się kałużą u stóp, zaś na jej miejsce wdarła się wielka ogłuszająca pustka, a z nią poczucie, że na świecie nie ma nic prócz bezcelowego bólu, a ten człowiek jest jego panem.
— Narobiłeś nam mnóstwo kłopotów.
— Dobre i to — odparłem. Z trudnością wydobyłem z siebie głos i nawet ja miałem wrażenie, że marnie to wypadło, ale przynajmniej udało mi się trochę starca zdenerwować. Zrobił krok w moją stronę, a ja złapałem się na tym, że chcę się odsunąć. — A propos — powiedziałem, usiłując nie okazywać, że czułem się, jakbym topniał — kim są „my”?
Przechylił głowę na bok.
— Myślę, że wiesz. W końcu już dość długo nam się przyglądasz. — Zrobił następny krok do przodu i moje kolana zadrżały lekko. — Ale skoro już tak miło sobie rozmawiamy… — dodał — …jesteśmy wyznawcami Molocha. Spadkobiercami króla Salomona. Przez trzy tysiące lat zachowywaliśmy wiarę w naszego boga i strzegliśmy jego tradycji i jego mocy.
— A ty ciągle z tym „my”.
Skinął głową i ten ruch sprawił mi ból.
— Są tu też inni — wyjaśnił. — Ale „my” to, jak zapewne wiesz, Moloch. On żyje we mnie.
— Czyli to ty pozabijałeś te dziewczyny? I mnie śledziłeś? — Przyznam, że trudno mi było sobie wyobrazić, by ten staruszek mógł się z tym wszystkim uporać.
Nawet się uśmiechnął, ale zimno, tak że nie poprawiło mi to samopoczucia.
— Nie osobiście, nie. To byli Obserwatorzy.
— Czyli… To znaczy, że on z ciebie wychodzi?
— Oczywiście. Moloch, kiedy tylko zechce, może przenieść się do każdego z nas. Nie jest jedną osobą i nie przebywa w jednej osobie.
Kiedy trzeba, wychodzi ze mnie i wstępuje w kogoś innego. Żeby obserwować.
— Dobrze mieć hobby — stwierdziłem. Nie bardzo wiedziałem, do czego ta rozmowa zmierza ani czy mój drogocenny żywot nie wychodzi na ostatnią prostą, więc zadałem pierwsze pytanie, które mi przyszło do głowy. — To dlaczego zostawiłeś ciała na kampusie?
— Chcieliśmy cię znaleźć, oczywiście. — Na te słowa zamarłem w bezruchu.
— Wpadłeś nam w oko, Dexter — ciągnął — ale musieliśmy się upewnić. Obserwować cię, żeby zobaczyć, czy rozpoznasz nasz rytuał i wyczujesz naszego Obserwatora. A że udało się skłonić policję, by skupiła się na Halpernie, tym lepiej dla nas.
Nie wiedziałem, od czego zacząć.
— Nie jest jednym z was? — spytałem.
— Och, nie — odpowiedział uprzejmie. — Kiedy tylko wyjdzie z aresztu, dołączy do pozostałych. — Wskazał ruchem głowy gablotę z trofeami, wypełnioną ceramicznymi głowami byka.
— Czyli to nie on zabił dziewczyny.
— On, naturalnie. Za namową przebywającego w nim jednego z Dzieci Molocha. — Przekrzywił głowę. — Jestem pewien, że kto jak kto, ale ty potrafisz to zrozumieć.
Oczywiście, że potrafiłem. Ale to nie odpowiadało na żadne z moich najważniejszych pytań.
— Moglibyśmy wrócić do tego, jak mówiłeś, że wpadłem wam w oko? — spytałem uprzejmie, myśląc o tym, ile trudu sobie zadałem, żeby nie zwracać niczyjej uwagi.
Spojrzał na mnie, jakbym miał wyjątkowo zakuty łeb.
— Zabiłeś Alexandra Macauleya — powiedział.
Zapadki osłabionego stalowego zamka, jakim był mózg Dextera, wreszcie zaskoczyły.
— Zander należał do was?
Lekko pokręcił głową.
— Mało znaczący pomocnik. Dostarczał materiały do naszych obrzędów.
— Przywoził wam lumpów, a wyście ich zabijali.
Wzruszył ramionami.
— Dexter, my składamy w ofierze, nie zabijamy. Tak czy inaczej, kiedy porwałeś Zandera, zaczęliśmy cię śledzić i odkryliśmy, czym jesteś.
— A czym jestem? — wykrztusiłem lekko podekscytowany myślą, że stoję twarzą w twarz z kimś, kto może wyjaśnić zagadkę, jaka nurtowała mnie praktycznie odkąd pierwszy raz sięgnąłem po nóż. Nagle jednak zaschło mi w ustach i kiedy czekałem, co starzec powie, ogarnęło mnie uczucie, które bardzo przypominało autentyczny strach.
Jego spojrzenie wyostrzyło się.
— Jesteś wynaturzeniem. Czymś, co nie powinno istnieć.
Przyznam, że są momenty, kiedy zgodziłbym się z tym poglądem, ale to nie był jeden z nich.
Читать дальше