Gdzieś w tyle głowy zapaliło mi się słabe przyćmione światełko i omal nie powiedziałem „Aha”. Ślub, oczywiście. Samice człowieka miały obsesję na punkcie ślubów, nawet cudzych. Ich własny zaś zaprzątał je dwadzieścia cztery godziny na dobę, na jawie i we śnie. Rita patrzyła na wszystko przez pryzmat ślubu. Jeśli nie mogłem spać, to ani chybi przez koszmary spowodowane wizją zbliżającego się ślubu.
Mnie ta przypadłość nie dotknęła. Miałem masę poważnych zmartwień, a ślub był czymś na autopilocie. W którymś momencie zjawię się gdzie trzeba, stanie się, co ma się stać, i szlus. Rzecz jasna, do takiego podejścia nie mogłem przekonać Rity, choć mnie wydawało się najzupełniej rozsądny. Nie, musiałem znaleźć wiarygodne wytłumaczenie mojej bezsenności, a przy okazji wykazać entuzjazm dla nadciągającego wspaniałego wydarzenia.
Rozejrzałem się w poszukiwaniu jakiegoś pomysłu i wreszcie mój wzrok padł na dwa pojemniki na kanapki ułożone jeden na drugim obok zlewu. To świetny początek; sięgnąłem w głąb mojego zamulonego umysłu i z zaśmiecających go fusów wygrzebałem coś, co jeszcze nie do końca rozmiękło.
— A jeśli nie jestem dość dobry dla Cody'ego i Astor? — powiedziałem. — Jak mogę być dla nich ojcem, kiedy tak naprawdę nim nie jestem? A jeśli sobie nie poradzę?
— Och, Dexter. Jesteś wspaniałym ojcem. Uwielbiają cię.
— Ale… — Usiłowałem wypaść jak najbardziej autentycznie i wymyślić ciąg dalszy — …ale teraz jeszcze są mali. A co będzie, kiedy urosną? Jak zaczną pytać o ich prawdziwego ojca…
— O tym sukinsynu wiedzą tyle, że im wystarczy — warknęła Rita. Zaskoczyła mnie; nigdy nie słyszałem, żeby używała tak ostrych słów. Możliwe, że i ją to zdziwiło, bo się zaczerwieniła. — To ty jesteś ich prawdziwym ojcem — mówiła z zapałem. — To ciebie podziwiają, słuchają i kochają. Jesteś właśnie takim ojcem, jakiego potrzebują.
Częściowo to prawda, bo tylko ja mogłem ich nauczyć Kodeksu Harry'ego i innych niezbędnych rzeczy, choć Rita raczej nie to miała na myśli. Niedyplomatycznie byłoby jednak o tym wspomnieć, więc powiedziałem tylko:
— Naprawdę chcę być w tym dobry. Nie mogę nawalić, nigdy przenigdy.
— Och, Dex — spojrzała na mnie czule — wszyscy popełniamy błędy. — Święta racja. Wiele razy zaobserwowałem, że nieudolność jest jedną z cech charakterystycznych rodzaju ludzkiego. — Ale nie poddajemy się i koniec końców wszystko się jakoś układa. Serio. Zobaczysz, poradzisz sobie doskonale.
— Naprawdę tak myślisz? — Czułem się lekko zażenowany tym, jak haniebnie szarżowałem.
— Ja nie myślę. Ja wiem. — Obdarzyła mnie swoim niepowtarzalnym uśmiechem. Wyciągnęła rękę nad stołem i chwyciła moją dłoń. — Nie nawalisz, ja do tego nie dopuszczę — dodała. — Teraz jesteś mój.
Śmiałe słowa, zważywszy że niewolnictwo podobno jest od lat zabronione. Z drugiej strony, pozwalały zręcznie wybrnąć z krępującej sytuacji, więc niech jej będzie.
— No dobrze — powiedziałem. — Zjedzmy śniadanie.
Przechyliła głowę na bok i chwilę na mnie patrzyła, a ja zorientowałem się, że musiałem palnąć gafę, ale w końcu zamrugała tylko kilka razy i powiedziała:
— Racja. — Wstała i zaczęła robić śniadanie.
W nocy tamten otworzył drzwi, a potem zatrzasnął je ze strachem — tak, czuł strach, nie sposób tego nie zauważyć. Przyszedł na wezwanie i się bał. Dlatego Obserwator nie miał najmniejszych wątpliwości.
Już czas.
Byłem wykończony, zdezorientowany i, co najgorsze, wciąż przerażony. Na każde radosne ryknięcie klaksonu wyrywałem się z pasów i sięgałem po broń, a ilekroć jakiś Bogu ducha winny samochód zbliżał się na centymetry do mojego zderzaka, łapałem się na tym, że patrzę spode łba w lusterko i czekam na jakiś nietypowo wrogi gest lub rozsadzający głowę huk znienawidzonej muzyki ze snu.
Coś chciało mnie dopaść. Wciąż nie wiedziałem, dlaczego ani co to właściwie jest, tylko że ma niejasny związek z prastarym bóstwem, ale wiedziałem, że chce mnie dopaść i że nawet jeśli nie może zrobić tego już teraz, to wymęczy mnie tak, że kapitulacja wyda się ulgą.
Jakże kruchą istotą jest człowiek, a bez Pasażera tym właśnie byłem, nieudolną podróbką człowieka. Słabą, miękką ociężałą i głupią, niewidzącą, niesłyszącą i nieświadomą, bezradną, beznadziejną i zadręczoną. Tak, byłem prawie gotów położyć się i dać się rozjechać temu czemuś. Poddać się, pozwolić, by ta muzyka zawładnęła mną i porwała mnie w radosny ogień i pustą rozkosz śmierci. Nie będzie oporu, negocjacji i wreszcie nie będzie Dextera. Jeszcze kilka nocy takich jak ta ostatnia i przyjmę to z radością.
Nawet w pracy nie miałem chwili wytchnienia. Debora już czyhała i rzuciła się na mnie, ledwie wyszedłem z windy.
— Starzak zaginął — powiedziała. — W skrzynce poczta z paru dni, pod drzwiami gazety… Zniknął.
— Przecież to dobra wiadomość, Deb — zauważyłem. — Skoro uciekł, to chyba dowód, że jest winny?
— Dupa, nie dowód. Tak samo było z Kurtem Wagnerem i skończył martwy. Skąd mogę wiedzieć, że to nie spotka Starzaka?
— Możemy rozesłać list gończy. Może dorwiemy go pierwsi.
Debora kopnęła ścianę.
— Szlag by to, jeszcze ani razu nie byliśmy pierwsi czy choćby na czas. Pomóż mi, Dex — jęknęła. — Ja zwariuję.
Mogłem powiedzieć, że mnie grozi coś dużo poważniejszego, ale postąpiłbym nieszlachetnie.
— Spróbuję — obiecałem zamiast tego, a Debora ze zwieszonymi ramionami powlokła się w głąb korytarza.
Jeszcze nie dotarłem do mojego boksu, kiedy powitał mnie sztucznie nasrożony Vince Masuoka.
— Gdzie pączki? — spytał oskarżycielskim tonem.
— Jakie pączki?
— Dziś twoja kolej — przypomniał — żeby przynieść pączki.
— Miałem ciężką noc.
— I dlatego wszyscy mamy mieć ciężki poranek? — rzucił. — Gdzie tu sprawiedliwość?
— Nie jestem od sprawiedliwości, Vince. Tylko od rozbryzgów.
— Hm — nadął się. — Widać od pączków też nie. — I odmaszerował z niemal przekonującą imitacją słusznego oburzenia, co nasunęło mi refleksję, że nie pamiętałem, kiedy Vince'owi ostatnio udało się mnie przegadać. Kolejna oznaka, że jechałem na resztkach paliwa. Czyżby to naprawdę ostatnie podrygi Dogasającego Dextera?
Ten dzień roboczy był długi i okropny, czyli taki, jakie podobno — ciągle się to słyszy — są wszystkie. Dexter nigdy tak nie uważał; w pracy zawsze miałem co robić i tryskałem sztuczną pogodą ducha, nie marudziłem ani nie wpatrywałem się w zegar. Może tak lubiłem pracować, bo wiedziałem, że to element gry, fragment wyrafinowanego dowcipu pod tytułem „Jak Dexter człowieka udawał i wszystkich nabrał”. Ale prawdziwie dobry dowcip musi mieć przynajmniej jednego wtajemniczonego odbiorcę, a że zostałem sam, bez mojej wewnętrznej publiczności, puenta jakoś mi się wymykała.
Mężnie przebrnąłem przez resztę poranka, obejrzałem trupa w centrum i wróciłem zrobić serię bezsensownych badań. Potem jeszcze złożyłem kilka zamówień i dokończyłem raport, i już sprzątałem biurko przed wyjściem, kiedy zadzwonił telefon.
— Potrzebuję twojej pomocy — burknęła moja siostra.
— To oczywiste — odparłem. — Cieszę się, że to przyznajesz.
— Jestem do północy na służbie — powiedziała, ignorując moją błyskotliwą i dowcipną ripostę — a Kyle sam okiennic nie założy.
Читать дальше