Głębokie, potężne bębnienie, pulsujący rytm i przebijające się z wolna natarczywe trąby, coraz głośniejsze, jak pęczniejący balon, który nagle pęka, by uwolnić głosy — zapowiedź niepojętej radości; tę muzykę słyszałem we śnie.
I powoli wyłaniała się rozżarzona głowa byka, na samym środku strony, z dwiema uniesionymi dłońmi po bokach i trzema znajomo wyglądającymi aramejskimi literami.
A ja siedziałem, patrzyłem i mrugałem razem z kursorem; muzyka wdzierała się we mnie, niosła na wyżyny gorącej, cudownej, nieznanej ekstazy, która obiecywała tyle oszałamiającej rozkoszy, ile tylko można zaznać w świecie ukrytej radości. I w czasie, gdy te dziwne, euforyczne doznania przechodziły mnie fala za falą, pierwszy raz, odkąd sięgam pamięcią, ba, pierwszy raz w życiu czułem coś nowego, innego i niepożądanego.
Bałem się.
Nie potrafiłem określić, z jakiego powodu ani czego się boję, a to pogarszało sytuację; kipiał we mnie samotny, nieznany strach, który niósł się echem przez pustkę i odpędzał wszystko prócz lęku i obrazu głowy byka.
To nic takiego, Dexter, mówiłem sobie. Wizerunek zwierzęcia i kilka losowo wybranych nut niezbyt dobrej muzyki. Zgadzałem się z samym sobą, ale nie mogłem zmusić rąk, by posłuchały głosu rozsądku i zsunęły się z moich kolan. To było tak, jakby sen i jawa, dwa rzekomo odrębne światy, zlały się ze sobą na tyle, że nie dało się ich od siebie odróżnić; jakby coś, co mogło pojawić się w moim śnie, a potem na monitorze komputera w mojej pracy miało zbyt wielką moc, żeby się temu opierać, więc pozostawało mi tylko patrzeć, jak ściąga mnie na dół, w płomienie.
Nie miałem w sobie mrocznego, potężnego głosu, który zmieniłby mnie w stal i cisnął jak oszczep w to coś, czymkolwiek było. Osamotniony, wystraszony, bezradny i zdezorientowany Dexter znalazł się w mroku, podczas gdy pod łóżkiem czyhały nieznane straszydła szykujące się, by porwać go z tego świata do krainy ognia, bólu i przerażenia.
Ruchem bynajmniej nie pełnym gracji rzuciłem się przez biurko i wyrwałem kabel komputera z gniazdka. Wyglądałem, jakbym miał elektrody podłączone do mięśni, zdyszany zwaliłem się z powrotem na krzesło, tak szybko i niezdarnie, że wtyczka na końcu kabla odskoczyła w tył i uderzyła mnie w czoło, tuż nad lewą brwią.
Przez kilka minut nie robiłem nic, tylko oddychałem i patrzyłem, jak pot kapie z mojej twarzy na biurko. Nie miałem pojęcia, dlaczego wyskoczyłem z krzesła jak nabita na osękę barakuda, wiedziałem tylko, że z jakiegoś powodu musiałem to zrobić, bo inaczej umarłbym. Nie mogłem zrozumieć, skąd wzięło się to przeświadczenie, ale było jak najbardziej rzeczywiste, wyrwało się z nowej ciemności między moimi uszami i zmiażdżyło swoją natarczywością.
Siedziałem więc w moim cichym gabinecie, wpatrzony w ciemny ekran, i zastanawiałem się, kim jestem i co się właściwie stało.
Jeszcze nigdy się nie bałem. Strach to uczucie, a Dexter ich nie ma. Bać się strony internetowej to już nie głupota i nonsens, tylko coś dużo gorszego, coś, na co brak określenia. A ja nie zachowywałem się nieracjonalnie, chyba że wtedy, kiedy naśladowałem istoty ludzkie.
Dlaczego w takim razie wyciągnąłem wtyczkę i dlaczego drżały mi ręce, a wszystko to z powodu wesołej melodyjki i rysunkowej krówki?
Nie miałem na to odpowiedzi i sam już nie wiedziałem, czy chcę ją poznać.
Pojechałem do domu, przekonany, że ktoś mnie śledzi, choć przez całą drogę w lusterku wstecznym nie było nic.
Tamten to naprawdę ktoś wyjątkowy. Obserwator dawno nie widział kogoś o takim harcie ducha. Sytuacja rozwijała się dużo ciekawiej, niż to bywało poprzednio. Zaczynał nawet czuć coś jakby duchową więź z tamtym. Trochę to smutne. Gdyby tylko wszystko się inaczej ułożyło. Jednak nieuchronny los tamtego miał w sobie swoiste piękno, a to też było dobre.
Nawet kiedy jechał tak daleko za nim, widział oznaki puszczających nerwów; przyspieszanie i hamowanie, majstrowanie przy lusterkach. Dobrze. Niepokój to dopiero początek. Musiał wpędzić tamtego w coś dużo gorszego od niepokoju i zrobi to. Najpierw jednak koniecznie trzeba dać mu do zrozumienia, co go czeka. Bo sam, mimo wszystkich wskazówek, chyba jeszcze na to nie wpadł.
Cóż, mówi się trudno. Obserwator po prostu będzie się trzymać schematu dotąd, aż tamten zorientuje się, jaka moc podąża jego śladami. A wtedy nie będzie miał wyboru. Przyjdzie jak szczęśliwe jagnię na rzeź.
Do tego czasu nawet obserwacja miała swój cel. Niech wie, że ktoś patrzy. Nawet jeśli zobaczy obserwującą go twarz, nic mu to nie da.
Twarze mogą się zmieniać. Obserwacja będzie trwać.
Oczywiście, tej nocy nie zmrużyłem oka. Następnego dnia, w niedzielę, półprzytomny ze zmęczenia i niepokoju zabrałem Cody'ego i Astor do pobliskiego parku i, siedząc na ławce, usiłowałem cokolwiek zrozumieć z masy mało konkretnych informacji i domysłów, które zebrałem do tej pory. Elementy nie chciały ułożyć się w żadną logiczną całość. Nawet gdybym wykuł z nich jakąś w miarę spójną teorię, nie powiedziałoby mi to, jak znaleźć mojego Pasażera.
Najlepsze, co zdołałem wymyślić, to mglista hipoteza, że Mroczny Pasażer i jemu podobni są wśród nas od co najmniej trzech tysięcy lat. Dlaczego jednak ten mój miałby uciec przed innym, tego wytłumaczyć nie potrafiłem, tym bardziej że spotykałem innych wcześniej i jedyną reakcją było zjeżenie sierści. A co do mojej teorii o nowym tatusiu — lwie: w parku, na przyjemnie grzejącym słonku, w otoczeniu dzieci wymyślających sobie trajkoczącymi głosikami, wydawała się szczególnie naciągana. Statystycznie mniej więcej połowa z nich pozostawała pod pieczą nowych tatusiów — tak by wynikało z danych o liczbie rozwodów — a wyglądało na to, że mają się świetnie.
Pozwoliłem, żeby ogarnęła mnie rozpacz, uczucie, które wydawało się lekko absurdalne w piękne popołudnie w Miami. Pasażer zniknął, zostałem sam i nie wpadłem na żaden pomysł oprócz tego, by zapisać się na aramejski. Mogłem mieć nadzieję, że bryła zamarzniętej brudnej wody spadnie z przelatującego samolotu prosto na mój łeb i skróci moje cierpienia. Spojrzałem w niebo, ale spotkał mnie tylko kolejny zawód.
Następna nieprzespana w połowie noc, przerwana tylko przez znajome dźwięki muzyki, która wdarła się w mój sen i obudziła mnie, gdy już siadałem na łóżku, żeby ruszyć jej tropem. Nie miałem pojęcia, dlaczego uznałem, że to dobry pomysł, a tym bardziej, dokąd chciała mnie zabrać, ale najwyraźniej postanowiłem iść i już. Było oczywiste, że jest ze mną coraz gorzej, że staczam się błyskawicznie w szarą, pustą otchłań szaleństwa.
W poniedziałek rano oszołomiony i zmaltretowany Dexter wszedł chwiejnym krokiem do kuchni, gdzie z miejsca brutalnie natarł na mnie huragan Rita, który nadciągnął, wymachując wielką stertą papierów i płyt kompaktowych.
— Chcę wiedzieć, co myślisz — powiedziała i uderzyło mnie, że lepiej, by akurat tego nie wiedziała, zważywszy jak ponure ostatnio miewam myśli. Zanim jednak mogłem się zdobyć na choćby łagodny sprzeciw, już cisnęła mnie na krzesło i zaczęła rozrzucać papiery.
— To kompozycje kwiatowe, które proponuje Hans. — Pokazała mi serię zdjęć, na których rzeczywiście było coś jakby kwiaty. — Ta jest na ołtarz. I może jest trochę, och, sama nie wiem. — Spojrzała na mnie z rozpaczą. — Myślisz, że będą się śmiać, że jest za dużo bieli?
Choć słynę z wyrafinowanego poczucia humoru, jakoś nie potrafiłem znaleźć w kolorze białym nic śmiesznego, ale zanim zdołałem ją uspokoić w tej kwestii, już zaczęła przewracać kartki.
Читать дальше