Harry odprawił chwiejącą się na nogach pijaną kobietę, która chciała się przysiąść do jego stolika.
No dobrze, ale dlaczego Andrew po morderstwie popełnił samobójstwo? Przecież mogło mu ujść na sucho. Ale czy na pewno? Oświetleniowiec go widział, Harry wiedział o jego przyjaźni z Ottonem i Andrew pewnie nie miał żadnego alibi na chwilę, w której dokonano zbrodni.
Czyli że jednak przyszedł czas na napisy końcowe? Cholera, chyba nie! Chwileczkę.
Harry mógł ostatecznie pojąć, że Andrew wymyśliłby zaaranżowanie na przykład takiej sytuacji, w której Otto zostałby zastrzelony podczas nieudanej próby jego aresztowania. Aresztowanie, które Otto by przeżył, łączyłoby się z głośną sprawą, na którą rzuciłyby się media. Andrew ryzykowałby, że wszystko wyszłoby na jaw. Po nagłówkach „Czarny śledczy ekskochankiem seryjnego mordercy” życie nie mogłoby już być takie jak dawniej. Poza tym możliwe, że Andrew dręczyło poczucie winy, czuł się osobiście odpowiedzialny za to, że wcześniej sam nie powstrzymał Ottona. Dlatego skazał go na karę, jakiej sądy w Australii nie mogą nałożyć. Na śmierć.
Możliwości zaaranżowania fikcyjnej strzelaniny bez świadków absolutnie istniały. Czym innym było wykręcenie się od regularnego morderstwa.
Harry poczuł powarkiwanie w brzuchu.
Andrew podjął szalone ryzyko, żeby rozprawić się z Ottonem, zanim Harry i reszta pochwycą go w swoje szpony. A poza tym, czy to ma jakikolwiek sens, że ktoś ćwiartuje byłego kochanka po to, by ukryć swoje seksualne skłonności w mieście, w którym w zasadzie każdego uważa się za odmieńca, dopóki nie udowodni, że jest inaczej? I czy ma sens to, że sam sobie później odebrał życie?
Ból głowy narastał stopniowo, a teraz Harry miał uczucie, że ktoś używa jej jako tarana. W deszczu iskier wybuchającym gdzieś za oczami starał się trzymać jednej myśli naraz, nieustannie jednak napływała jakaś nowa, która odpychała tę poprzednią. Może McCormack miał rację, może to po prostu zbyt upalny dzień dla wstrząśniętej duszy. Harry nie miał siły myśleć, że może być inaczej, że kryje się za tym coś więcej, że Andrew Kensington miał jeszcze gorsze tajemnice, jeszcze więcej powodów do ucieczki, aniżeli obejrzenie się od czasu do czasu za męskim tyłkiem.
Padł na niego jakiś cień. Podniósł wzrok. Głowa kelnera przesłaniała światło i widać było tylko zarys jego postaci. Harry'emu wydało się, że z ust wystaje mu sinoczarny język Andrew.
– Coś jeszcze, sir?
– Widzę, że macie tu drinka, który nazywa się Black Snake.
– Jim Beam i cola.
W żołądku rozlegało się teraz dzikie ujadanie.
– Świetnie, proszę o podwójny Black Snake bez coli.
Harry zabłądził. Przed nim znajdowały się schody, za nimi woda i jeszcze więcej schodów. Poziom chaosu wzrastał, czubki masztów w zatoce przechylały się raz w jedną, raz w drugą stronę. Nie miał pojęcia, w jaki sposób znalazł się na tych schodach. Postanowił, że pójdzie do góry. „W górę jest lepiej”, powtarzał zawsze jego ojciec.
Nie obyło się bez problemów, lecz przytrzymując się ścian domów, zdołał dostać się na górę. Na tabliczce zobaczył napis „Challis Avenue”, ale nic mu to nie powiedziało, ruszył więc dalej prosto. Próbował spojrzeć na zegarek, lecz go nie znalazł. Było ciemno, a ulice były prawie wyludnione. Harry uznał więc, że jest późno. Po pokonaniu kolejnych schodów postanowił, że dość już sportu, i skręcił w prawo w Macleay Street. Musiał iść już długo, bo piekły go podeszwy stóp. A może biegł? Rozdarcie na lewym kolanie spodni mówiło, że być może się przewrócił. Minął kilka barów i restauracji, wszystkie były zamknięte. Ale w kilkumilionowym mieście jak Sydney można chyba dostać coś do picia nawet o tak późnej porze? Wyszedł na ulicę, kiwnął ręką na żółtą taksówkę ze światełkiem na dachu. Samochód zahamował, ale kierowca zmienił zdanie i pojechał dalej.
Cholera, czyżbym tak strasznie wyglądał? – pomyślał Harry i zaśmiał się serdecznie.
Nieco dalej na ulicy zaczął spotykać ludzi. Dochodził do niego rosnący hałas głosów, samochodów i muzyki, a gdy okrążył róg, nagle zorientował się, gdzie jest. Można mówić o szczęściu, dotarł do Królewskiego Skrzyżowania! Przed nim rozciągała się mrugająca światłami, hałaśliwa Darlinghurst Road. Teraz wszelkie możliwości stanęły przed nim otworem.
W pierwszym barze, do którego próbował wejść, odmówiono mu wstępu, ale do niewielkiej chińskiej knajpki już go wpuszczono. Podano mu whisky w dużym plastikowym kubku. W środku było ciasno i ciemno, panował nieznośny hałas automatów do gry, więc wlawszy w siebie całą zawartość kubka, szybko wrócił na ulicę. Przytrzymując się słupa, przyglądał się samochodom sunącym obok i próbował odepchnąć mgliste wspomnienie o tym, jak wcześniej tego wieczoru w jakimś barze zwymiotował na podłogę.
Kiedy tak stał, poczuł nagle stukanie w plecy. Odwrócił się i zobaczył wielkie czerwone usta, a gdy się uchyliły, brak jednego zęba, kła.
– Słyszałam o Andrew. Bardzo mi go żal – odezwała się właścicielka ust i dalej żuła gumę. To była Sandra.
Harry próbował powiedzieć parę rzeczy, lecz najwyraźniej musiał mieć jakieś kłopoty z dykcją, bo Sandra popatrzyła na niego zdziwiona.
– Jesteś wolna? – spytał w końcu.
Sandra roześmiała się.
– Owszem, ale ty się chyba do tego nie nadajesz.
– A taki jest warunek? – spytał Harry po długim wysiłku.
Sandra rozejrzała się dokoła. Harry'emu wydało się, że dostrzega wśród cieni kawałek gładkiego garnituru. Teddy Mongabi z pewnością nie mógł być daleko.
– Posłuchaj, jestem teraz w pracy. Może powinieneś wrócić do domu i trochę się przespać? Porozmawiać możemy jutro.
– Zapłacę. – Harry zaczął wyciągać portfel.
– Schowaj to. – Sandra wepchnęła mu go z powrotem do kieszeni. – Pójdę z tobą i będziesz musiał mi trochę zapłacić, ale nie tutaj, okej?
– Chodźmy do mojego hotelu. Jest tuż za rogiem. To Crescent Hotel – powiedział Harry.
Sandra wzruszyła ramionami.
– Jak chcesz.
Po drodze zajrzeli jeszcze do sklepu z alkoholem, gdzie Harry kupił dwie butelki Jima Beama.
Kiedy weszli do recepcji, nocny portier w Crescent zmierzył Sandrę wzrokiem od stóp do głów. Wyraźnie chciał coś powiedzieć, ale Harry go uprzedził.
– Nie widziałeś nigdy policjantki w przebraniu?
Portier, młody Azjata w garniturze, uśmiechnął się niepewnie.
– No to zapomnij, że w ogóle ją widziałeś, i daj mi klucz. Czeka nas robota do wykonania.
Harry miał wątpliwości, czy portier kupił jego bełkotliwe wyjaśnienia, ale w każdym razie bez protestów wydał mu klucze.
W pokoju Harry otworzył minibar i wyjął z niego wszystko, co tylko zawierało alkohol.
– To dla mnie – powiedział, wybierając miniaturową butelkę Jima Beama. – A resztę możesz sobie wziąć.
– Naprawdę musisz lubić whisky – stwierdziła Sandra i otworzyła piwo.
Harry popatrzył na nią lekko zdziwiony.
– Muszę lubić? – spytał.
– Większość ludzi wybiera raczej różne rodzaje trucizny. Dla pewnej odmiany, prawda?
– Ach, tak? A ty pijesz?
– Właściwie nie – odpowiedziała nie od razu Sandra. – Próbuję przestać. Jestem na kuracji.
– Właściwie nie – powtórzył Harry. – A więc nie wiesz, o czym mówisz. Widziałaś Zostawić Las Vegas z Nicolasem Cage'em?
– Co?
– Nieważne. To w zasadzie miała być opowieść o alkoholiku, który postanowił zapić się na śmierć. Akurat w to mogłem uwierzyć. Problem polegał na tym, że facet pił wszystko, co mu wpadło w ręce. Dżin, wódkę, whisky, burbona, brandy, wszystko. To w porządku, jeśli nie masz innego wyboru. Ale ten gość miał najlepiej zaopatrzoną budę z alkoholem w Las Vegas, mnóstwo kasy i żadnych preferencji. Żadnych pieprzonych preferencji! Nigdy nie spotkałem alkoholika, któremu wszystko jedno, co pije. Jak już raz znalazłaś swoją truciznę, to się jej trzymasz, prawda? A on dostał nawet nominację do Oscara.
Читать дальше