– Kontrola! – wrzasnął mu Joseph do ucha.
– Melduję się! – odkrzyknął Harry i popatrzył na pilota w kokpicie, który podniósł w górę kciuk. – Odmeldowuję się! – Spojrzał na Josepha w hełmie i okularach, z wielkim, białym uśmiechem na czarnej twarzy.
Położył się wzdłuż drążka i uniósł prawą stopę.
– Poziomo! Góra! Dół! Już!
Wreszcie był w powietrzu. Miał uczucie, że w czasie gdy samolot kontynuował spokojny lot do przodu, on został zdmuchnięty w tył. Kątem oka dostrzegł, że samolot zawraca, zanim zrozumiał, że to on skręcił. Zerknął na horyzont, gdzie ziemia się zawijała, a niebo robiło się stopniowo coraz bardziej niebieskie, aż wreszcie zlewało się z lazurem Oceanu Spokojnego, po którym kiedyś pływał kapitan Cook.
Joseph szarpnął nim i Harry wcisnął biodra w dół, żeby poprawić pozycję opadania. Sprawdził wysokościomierz, dziewięć tysięcy stóp. Boże, mieli mnóstwo czasu! Przekręcił górną połowę ciała, wyciągając ręce w przód, wykonując pół obrotu. Był pieprzonym supermanem!
Przed nim na zachodzie leżały Góry Błękitne, błękitne z powodu drzew eukaliptusowych, które wydzielały szczególne niebieskawe opary, widoczne z daleka. Joseph mu o tym opowiadał. Opowiadał mu również, że za tymi górami leży kraina, którą jego przodkowie nomadzi nazywali domem. Bezkresne suche równiny, busz, zajmujący przeważającą część tego potężnego kontynentu, bezlitosny piekarnik, w którym przeżycie jakiejś istoty wydawało się nieprawdopodobieństwem, lecz gdzie lud Josepha żył przez wiele tysięcy lat przed nadejściem białych.
Harry popatrzył w dół. Wszystko wydawało się takie spokojne i opuszczone. Piękna, dobroduszna planeta. Wysokościomierz wskazywał siedem tysięcy stóp. Joseph puścił go, tak jak się umówili. Było to poważne złamanie zasad regulaminu, lecz oni w ogóle złamali już wszystkie reguły, wybierając się tutaj i skacząc sami. Harry zobaczył, że Joseph układa ręce wzdłuż boków, żeby nabrać prędkości horyzontalnej. Odleciał w lewo zaskakująco szybko.
Harry został sam. Człowiek zawsze jest sam, tylko czuje to o wiele lepiej, gdy opada swobodnie z wysokości sześciu tysięcy stóp nad ziemią.
Kristin dokonała wyboru w pokoju hotelowym w smutny poniedziałkowy ranek. Być może obudziła się zmęczona tym nowym dniem, zanim jeszcze się zaczął. Wyjrzała przez okno i doszła do wniosku, że ma dość. O czym myślała, tego Harry nie wiedział. Ludzka dusza to głęboki ciemny las i wszelkich wyborów człowiek dokonuje sam.
Pięć tysięcy stóp.
Może wybrała słusznie. Pusty słoiczek po tabletkach wskazywał w każdym razie, że nie miała wątpliwości. Pewnego dnia musiało się to skończyć. Pewnego dnia przyszedł najwyższy czas. Potrzeba opuszczenia tego świata w odpowiednim stylu świadczyła oczywiście o próżności, słabości przynależnej tylko niektórym ludziom.
Cztery tysiące pięćset stóp.
Słabością innych ludzi, jasną i nieskomplikowaną, było po prostu życie. A może ta słabość wcale nie była tak nieskomplikowana? Tak czy owak, wszystko w tej chwili znajdowało się daleko pod nim, a dokładnie mówiąc, cztery tysiące stóp. Sięgnął do pomarańczowego uchwytu z przodu, z prawej strony na brzuchu, zdecydowanym ruchem pociągnął za sznurek wyzwalający spadochron i zaczął liczyć:
– Sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa…
***